W nowej książce Bartosz Sadulski nadal nie pości – bliższa jest mu nadprodukcja, choć czasem wytwarzana zwyżka przewrotnie zostaje przebrana za melancholię, brak lub wymarły gatunek zwierzęcia. Coś jednak uległo zmianie: co prawda autor nigdy nie traktował konfesji jako celu samego w sobie, ale teraz jego własny pomysł na tę konwencję jest widoczny wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Jednostkowe mikroopowieści nie są tu „mniej ważnymi” pretekstami do rozprawiania o większych sprawach, po prostu z konieczności są czymś kolektywnym, ściśle związanym z geopolityką, kryzysem klimatycznym, historią pieniądza i finansjeryzacją kapitalistycznej akumulacji. Kwiatom, które nigdy nie zostały wręczone, towarzyszyć może tu dyskretna beka z Francisa Fukuyamy, a przyjmowaniu mefedronu – wiersz przeciwko deweloperce. U Sadulskiego bywało już naprawdę nieźle, ale jeszcze nigdy aż tak dobrze.