Kolejne spotkanie z literaturą obozową, której na koncie mam niemało. Zupełnie inna niż wszystkie. Niby to powieść (niezaprzeczalnie), ale czyta się ją bardziej jak reportaż, dokument, wspomnienie, autobiografię. Oparta na faktach, w dodatku o obozie, o którym niewiele wiedziałam.
Buchenwald. Obóz koncentracyjny w Turyngii, prawie ćwierć miliona więźniów, zrazu tylko polityczni, potem już wszyscy: kryminaliści, Żydzi, Roosjanie, polscy powstańcy, wreszcie uczestnicy tragicznych marszów śmierci w ramach przenosin z innych obozów. Nieludzkie warunki, ponad 50 000 ofiar, choroby, głód, niewolnicza praca, stałe obcowanie ze śmiercią, jak to w innych obozach, choć odnoszę wrażenie, że tak strasznie jak w Auschwitz tam nie było. Przerażenie więźniów budzi na przykład fakt, że w krematoriach pali się zwłoki (zwłoki!). W obozie funkcjonuje ruch oporu, licząca kilkaset ludzi organizacja, posiadająca nawet kilkadziesiąt sztuk broni palnej. To jedyny taki przypadek w historii. Tyle faktów w skrócie.
Jest rok 1945, wojna chyli się ku upadkowi, wszyscy oczekują na przybycie wojsk alianckich, więźniowie z nadzieją, Niemcy z przerażeniem, zaczyna się powieść. Z jednym z transportów marszu śmierci (to był ostatni taki transport z Auschwitz - kolejny fakt) przybywa więzień z walizką. Mimo sprzeciwu zmuszony jest ją oddać do obozowego depozytu. Więźniowie funkcyjni obsługujący ten depozyt w walizce odnajdują ukryte w niej dziecko, 3-leniego przerażonego chłopczyka, które...