Wrzucając sobie do koszyka książkę Arnoppa, zakładałem, że będzie to co najwyżej lekka (może nawet całkiem zabawna) i zupełnie niezobowiązująca lektura spod znaku niepoważnego podejścia do znanych schematów. Biorąc pod uwagę kolorystykę okładki oraz znajdujące się na niej pazurki i telefon stawiałem na motyw wilkołaka/wampira przedstawiony z rock’n’rollowym dystansem ozdobiony śmieszkowaniem z social mediów.
Okazało się jednak, że „Ostatnie dni Jacka Sparksa”, to kawał ciekawej, pomysłowej i cholernie wciągającej książki. Jest w niej trochę postmodernistycznej zabawy, odrobina intertekstualności, nietypowe podejście do oklepanego niczym lico Andrzeja Gołoty motywu oraz nieco odświeżania gatunku. Najlepsze jednak na koniec. Mamy tu także świetnie napisanego bohatera. To dziennikarz, celebryta i chroniczny narcyz nafurany kokainą jak lokomotywa Orient Expressu. Krótko mówiąc: gnój parchaty. Niby nie da się go lubić, ale jadnak gdy leje ciepłym moczem na gatunkowe założenia, to aż się człowiekowi jakoś tak cieplej robi… na sercu oczywiście. Gdy jednak odkrywamy jego wersje wydarzeń z przeszłości i prawdziwe motywacje nasze spojrzenie na sytuację mocno się zmienia. Zresztą zmienia się ono co chwile, bo historia pełna jest fabularnych przewrotek i zaskakujących zagrywek. Arnopp myli tropy jak szaleniec i nawet na ostatnich stronach pozostawia niejasności i zasiewa wątpliwości. Ja swój prawdziwy czarny charakter wytypowałem. Skubany dobrze się maskuje, ale może to wcale nie on.
Końcówkę czytałem z poluzowanym stawem żuchwowym. Taka niepozorna, a piekielnie zaskakuje. Momentami straszy jak rasowy horror, jednak przede wszystkim robi wrażenie wykorzystaniem znanych motywów.
W skali od 1 do 10: Arnopp z horrorem o egzorcyzmach zrobił to, co demony w filmach robią z niewinnymi nastolatkami. Powyginał, że aż miło!