Thriller czy fantastyka? Sensacja czy science-fiction? A może po prostu biopunk? Chyba ciężko określić dla Parku Jurajskiego jednej kategorii, bo znajdziemy w nim sporo. I chociaż książka ma swoje lata (w końcu minęło już ciut ponad 30 od pierwszego wydania), dawno chyba nie trafiłam na tak aktualną powieść, a do tego tak wciągającą. Pojawiła się tu bardzo mocna, ale uzasadniona krytyka w kierunku świata nauki, który w ówczesnym czasie pędził do przodu, tu skupiając się na inżynierii genetycznej. Korzystają oni z tego "cudownego" źródła, nie umiejąc przewidzieć konsekwencji swoich działań, albo nie chcąc ich widzieć. Co więcej, odtworzenie dinozaurów i stworzenie im sztucznego ekosystemu na oddalonej o 120 kilometrów od "ludności" wyspie ma być genialnym pomysłem, który przyniesie założycielom i inwestorom miliony. Tylko nic nie idzie tak jak powinno, a skutki są opłakane.
Przede wszystkim, jest to też powieść, która ukazuje skutki całkowitego zaufania komputerowi i wyliczeniom, a także suchej teorii „to się uda, bo tak zostało zaprogramowane”. Patrząc na postawę Iana Malcolma, który podchodzi sceptycznie do przedsięwzięcia, widzimy opozycje do poglądów Wu i spółki, którzy nie wychodząc z laboratorium liczyli, że odtworzą prawdziwe jurajskie warunki. Malcolm całą książkę jest pewien, że przewidział upadek Parku, gdyż natura zawsze znajdzie sposób, by poradzić sobie z przeciwnościami, nawet tymi sztucznie zaprogramowanymi w probówce.
Trzema słowami tylko...