Z klasyką bywa różnie. Są utwory, które potwornie się zestarzały, jak ,,Diuna''. Są takie, które drażnią anachronicznym pismem (chociażby poematy ze szkolnej ławy). Są utwory, które nie uważam za nieśmiertelne (jak ,,Mały książę'' - proszę wybaczyć, ale to historia o wiele mniej zadowalająca niż połowa utworu Tabucchiego). Są też utwory, które pomimo błędów pozostają merytoryczne i nieprzewartościowane. Pozostawiające dziurę w sercu, termiczny szok, jak ostatnio ,,Sweetland'' - powieść napisana przez utalentowanego Kanadyjczyka. Istnieje coś takiego jak prawda czasów czy prawda ekranu. Dla Lema i jemu podobnych powinna powstać bramka numer trzy: prawda dezynwoltury i dekonstruktywizmu. Przemiela dawne znaki zamieniając stary język w nowy słownik pojęć, gdzie echa cywilizacji nie dudnią w studni, a ludzie jacyś inni - nietutejsi, przemieleni przez fabrykę jednego kwarcytu. Wyobcowani, pretensjonalni oraz wytarmoszeni z agresji. Przybysz z gwiazd ląduje na Ziemi, aby poznać gorzki smak posthumanistycznego wytarcia, ludzkości ,,zagumkowanej'' przez postępującą robotykę, gdzie automaty równoważą oznaki człowieczeństwa. Ongiś brutalna, naturalna chęć konkurowania zamieniła się w pole jałowe. Ludzie już nie walczą, niczego więcej nie pragną - nie ma tych, którzy marzyli o wielkich czynach, książki ,,poległy'' w kryształowych wazach, a sport to dziecinada gorsza od bójki brzdąców na parkiecie zabaw.
Przytłaczający odblask jutra. Antyutopia, a jednakowo dystopia pozbawiona emocji, bezkresna tęsknota za przeszłością i światem, który już nie wróci, bo nie może odnaleźć drogi powrotnej. Cybernetyczna udręka bez drogowskazu. Eksploracja i podróżnicy wyginęli, roboty same decydują, które maszyny z okablowaniem nadają się do utylizacji, a człek rozleniwił się. Stał się martwy za życia, przygaszony, ukryty za pasmem ruchomych części, miałkiej technologii, miernej społeczności, która jeszcze udaje, że ma coś do powiedzenia. Fałszywi prorocy, fałszywe środki wyrazu, zakrzywiona czasoprzestrzeń. Genetyczny rozkład i ulot w nieznane. Czarny romantyzm przemodelowany w preromantyzm niepozbawiony uśmiechu i szklistych oczu. Wyjątkowa dbałość o przyszły czas, który nigdy nie zostawia suchej nitki na sentymentalistach. Póki co - ulubiony tytuł od Stanisława Lema, które dotąd czytałem. Z wybornym zakończeniem - melancholicznym, zagubionym w gwiazdach, które przepadły, bo nikt nie sięga wyżej niż światłe jednostki. Koronkowa wizja z odcieniami niedokończonych wątków - żałuję, że nie rozbudowano motywu z robotami, które niszczą blaszaki niezdatne do obsługi oraz posługiwania się mową. Krok od arcydzieła.