Bardzo słaby tom świetnego cyklu
Wielu narzeka na wtórność kolejnych tomów. Prawda to. Gorzej, że tutaj mamy kumulację dziwactw.
Motywacja głównego bohatera idzie w mur tarcz i zostaje zarąbana. W tej części cyklu powody zachowania Uthreda są tak mętne i niespójne z wcześniejszymi tomami, że zgrzyta aż w Walhalli. Wcześniej bohater radzi Edwardowi pozbycie się „bękartów” – czytaj zabicie (tom VI), tak w tym tomie chroni je ze wszystkich sił. Uprzednio Uthred z podziwem i uznaniem wypowiada się o próbach zjednoczenia Anglii przez króla Wessexu, a teraz kompletnie to niweczy. No bo przysięgał Aethelflaed. Co przysięgał? Wierność. Ale co z tego… No właśnie. Nijak ma się do ustanowienia jej władcą Mercji. Autor dwoi się i troi, by to wyjaśnić, ale kompletnie nieprzekonująco. Wychodzi na to, że bohater nie dość, że się zestarzał, to jeszcze zdurniał do szczętu.
Pomysł z poszukiwaniem miecza, który zranił Uthreda, a ma być remedium na dotkliwą ranę jest idiotyczny. Wyleczenie również. Tylko co się dziwić, skoro autor sam przyznaje, że wpadł na ten pomysł po spożyciu whisky.
Choć wyprawa do Walii zostaje uskuteczniona tak od czapy, to jednak jej przebieg był najciekawszym momentem powieści. Jest klimat.
Uthred wierzy, że lew ma sześć łap, rozdwojony ogon, trzy rogi z ciekłego żelaza i zęby jak saksy (tom VII), ale bez żadnego zająknienia wspomina o kości słoniowej, jako okładzinie rękojeści miecza.
Poza tym chwilami a...