Od lat uwielbiam interpretację Ruchomego Zamku Hauru autorstwa Hayao Miyazakiego. Znam ten film praktycznie na pamięć, co nie powstrzymuje mnie przed ponownym go oglądaniem. Powiedziawszy to, nie mogę powiedzieć, jak bardzo się wstydzę, że nie sięgnęłam po książkowy pierwowzór wcześniej. Być może to ze strachu. Bo panicznie się bałam, że będzie ona monumentalnie lepsza i już nie będzie mnie otulać to specyficzne szczęście, które zawsze mi towarzyszyło przy oglądaniu tego filmu. I cóż, mój strach po części był zasadny. Bo pokochałam w tej książce każde słowo. Zgodnie ze swoim tytułem, Ruchomy Zamek Hauru to niekończąca się przygoda! Stary i nowy świat zderzają się w tej klasycznej opowieści o magii i klątwach, czarownicach i czarodziejach, o utraconym, a później odnalezionym celu i być może o najważniejszej z wszechmoralnych wartości i życiowych lekcjach. Ale najważniejsza siła tej powieści tkwi w postaciach, nie idealnych, w których można zobaczyć własne odbicie, pełnych wątpliwości i tak ogromnie ujmujących. I tak zwyczajnie, uwielbiam tę historię, uwielbiam jak jej fabuła gładko płynie przez naszą wyobraźnię, jak łatwo można zatracić się w niej zatracić, a jednocześnie tak łatwo odnaleźć. Jak prosto można zwizualizować sobie każdy jej szczegół, każdą scenerię, każde odczucie. Jak bardzo związujemy się z bohaterami, jak razem z nimi śmiejemy się, płaczemy, złościmy. I każde bajkowe nawiązanie, baśniowe elementy i niepowtarzalny klimat, całkowite zaufanie do czytelnika, ...