Masz tak czasami, że sięgają po książkę danego Autora czy nawet włączając film danego reżysera odrazu w Twojej głowie pojawiają się pewne oczekiwania wobec lektury/filmu?
Ja mam tak bardzo często. W przypadku Grisham’a zawsze liczę na świetnie poprowadzone wątki z sali sądowej, bo nikt tak świetnie o tym nie pisze jak on. Zawsze jest ciekawie i nie ma miejsca na nudę! Jednak „Lista sędziego” to coś zupełnie innego niż to, do czego przyzwyczaił nas Autor.
Sprawa komplikuje się już na samym początku, bowiem „LIsta sędziego” nie jest thrillerem prawniczym, a kryminałem. Kryminałem poprawnym, ale bez efektu woow i elementu zaskoczenia.
Początkowo wszystko zapowiadało się super, ale czym dalej brnie się w fabułę tym jest troszeczkę gorzej. Oczywiście trzeba przyznać, że fabuła jest ciekawie nakreślona i dopracowana. Jednak przychodzą momenty, kiedy Czytelnik odnosi wrażenie jakby niektóre wątki były pisane na siłę. To nie ten Grishman, którego wszyscy znamy.
Na szczęście książkę czyta się dość szybko i całkiem przyjemnie. Chociaż bez uczucia nutki napięcia, czy niepokoju, a to ogromny minus. Zwroty akcji niby są, ale łatwo je przewidzieć. Autor próbuje wodzić nas za nos, ale nie do końca mu to wychodzi. Samo zakończenie jest mocno rozczarowujące.
„LIsta sędziego” to książka, która po prostu mi się podobała, ale nie wywołała we mnie kompletnie żadnych emocji i nie zapadnie na zbyt długo w mojej pamięci. Wydaje mi się, że Grisham sam podniósł sobie...