Prawdziwie męska przygoda. Z męskim zawodem i uczuciowymi kobietami. Tytułowy sierżant Trent tropi ludzi - niebezpiecznych opryszków, bandziorów, morderców czy osoby bezprawia. Jego zadaniem jest znalezienie pospolitego zbója, który zastrzelił sklepikarza z Churchill dla kilku marnych banknotów. Podczas zawieruchy śnieżnej spotyka kobietę, która sama wyruszyła na poszukiwanie przyrodniego brata, by dowiedzieć się, gdzie utknął w Kanadzie i co się z nim stało. Ratuje ją przed mrozem, a potem postanawia pomóc damulce w samotnych poszukiwaniach. ,,Trent'' przypomniał mi, jak to kobiety uczciwie były wdzięczne, że ktoś postanowił im pomóc, więc odruchowo całują mężczyzn w policzek. W dobie hipergamii coraz rzadszy widok. Aż mi się zrobiło ciepło na sercu, że ktoś jeszcze promuje naturalne odruchy naturalnych kobiet.
Nie odchodząc od tematu - lubię tę męską przygodę właśnie za Agnieszkę - za tą kobietę, która ośmieliła się wędrować samotnie w trudnych warunkach atmosferycznych, by znaleźć bliską jej osobę. Poszukiwania prowadzą do klasycznych rozwiązań: spotkamy Indian, opuszczoną kopalnię złota czy urocze przekomarzania się kobiety z mężczyzną, no dawno nie miałem lektury, która celnie oddawałaby naturę kobiecej duszy, to jest to, czego czasem brakuje w mainstreamowej rozrywce. Takiego luzu, który został wypchany przez jakieś brednie feministyczne, tanie, szowinistyczne zagrywki twórców, którzy chyba przestali obcować z kobitami. No mniejsza o to - dostajemy tradycy...