Minął szalony roller coaster. Otrzymujemy najspokojniejszy tom w cyklu. Pozbawiony większej draki czy zgubnego dynamizmu. Trent na kole podbiegunowym. Wieczna noc w północnej Kanadzie. Mróz oraz zimno dominuje - wypierając bohaterów. Niepokojący klimat czeka na śmiałków, którzy odważyli się wpaść w otchłań czerni. Spisuje dziennik w małej chatce, by nie zerwać kontaktu z mową, albowiem pozostał sam, gdyż jego towarzysze wyruszyli dalekie mile stąd, gdzie się znajduje. Jedynie czworonożny przyjaciel dotrzymuje kroku i który ostrzega przed niebezpieczeństwem czy niespotykaną sylwetką majaczącą w oddali w półmroku. Prześladowca czyha. Nie wiadomo czego chce. Tymczasem znajduje ciało Indianina, wyrusza do Igloo, do którego nawoływał konający czerwonoskóry. Tam znajduje małe, białe dziecko. Zaczyna się pościg z czasem. Trzeba dygać na pieszo do fortu, inaczej malec zginie przez głód i niesprzyjające warunki atmosferyczne. Na drugim planie tragedia plemienia Kri - Indian na terenie Kanady, którzy zetknęli się z białą rasą, która zaoferowała tubylcom whisky, przez co popadli w alkoholizm, a Wielka Burza (wódz) musiał zainterweniować, by nie doszło do rozpadu wioski.
Przede wszystkim urzeka nastrój - widok słońca zaczyna rozgrzewać serce, a brak światła przyprawia o zmęczenie i stany lękowe. Trent nie boi się wiecznej nocy, lecz zmory i utraty głowy. Do tego zostaje ,,wyznaczony'', by przejść przez zamiecie z dzieckiem na plecach w nosidełku. Seria stonowała, a historia...