Drugi numer polskiej edycji "Vogue'a" wprawił mnie w lekką konsternację już na sklepowej półce. Szok był jeszcze większy, kiedy zobaczyłam cenę pisma. Dlaczego? Zacznę więc swoją opinię od największego minusa...
Mojego szoku dokonała grubość magazynu. To, co było jednym z plusów i tym samym dużym walorem tytułu odróżniającym go od innych będących na rynku, to była między innymi właśnie jego grubość i waga. Co zresztą nikogo, kto chociaż raz trzymał w rękach zagraniczną edycję nie zdziwi, ani dziwić nie powinno. Co się wydarzyło tym razem? Otóż mamy drugi numer - uwaga - odchudzony! I to bagatela o... 109 stron (!) I to widać, i to się czuje. Słuchajcie, bo teraz będzie najlepsze: cena magazynu pozostała ta sama (!!!) - czyli "tylko" 16,90zł...
Drugi minus: kilka literówek w tekstach (czego w poprzednim numerze nie zaobserwowałam) i powtórzona informacja o Yaoi Kusamie, tylko z innymi zdjęciami.
Trzeci minus: biała czcionka zlewająca się z jasnym tłem, na którym jej użyto. To samo widziałam już w pierwszym numerze, tu zdarza się notorycznie, męcząc wzrok przy próbie przeczytania.
Dalej mamy plusy a są nimi:
- okładka - pierwsze, co już możemy zauważyć: w końcu ładne, eleganckie zdjęcie autorstwa Chris'a Colls'a przedstawiające Evę Herzigovą,
- "Sposób na równowagę" - krótki artykuł, gdzie tym razem Ewelina Dziewiela przedstawia postać szefowej mody ukraińskiego "Vogue'a" Ju...