Słyszeliście z pewnością o ludziach, którzy – przeczytawszy jakąś książkę – dochodzą do wniosku, że ktoś opisał ich, chwalebne lub nie, żywoty? Może to być zaledwie przebłysk myśli, krótka refleksja bez konsekwencji… Ale też w sprzyjających warunkach ów przebłysk może się zmienić w prawdziwą manię opartą na niezdrowej fascynacji… Jeszcze nie wiem, na którą z tych opcji się zdecyduję, ale jedno jest pewne – właśnie trafiłam do owego zaszczytnego grona „opisanych”. ;)
A wszystko to przez Marię Ulatowską i jej „Sosnowe dziedzictwo”. To ona mnie opisała! Tak! To jej wina!
A oto dowody. Główna bohaterka to Anna, zwana Anulką – jak ja, choć wolę formę Anula i tej od lat używają moi bliscy. Owa dziarska (zgadza się!) panna (znów się zgadza!) w okolicach trzydziestki (no, mniej więcej…) skończyła polonistykę (aha!). Pracuje w wydawnictwie jako redaktorka i korektorka – witam w klubie, choć ja dorabiam także jako grafik komputerowy. Ale zamiłowania mamy, jak widać, podobne. W dodatku Anna – zupełnie jak pisząca te słowa – jest istotą uroczą, pełną werwy i obdarzoną wybitną urodą. No dobrze, może z tym ostatnim to przesadziłam. ;) Reszta jednak pasuje jak najbardziej!
Jedyne, czego mi jeszcze brakuje, to jakiś pokaźny spadek, najlepiej w postaci pensjonatu na Kujawach, Mazurach lub w innej pięknej okolicy. I to koniecznie z jeziorem, bo wodę uwielbiam i nie wyobrażam sobie życia z dala od niej… Ale jak tylko znajdę wolną chwilę, przejrzę rodzinne papiery – może i ja odkryję jakąś ciekawą tajemnicę zwieńczoną korzystnym testamentem? Zwłaszcza, że dzieje rodziny, której nazwisko noszę, giną częściowo w pomroce dziejów ze względu na trudną przeszłość. Kto wie, kto wie, co uda mi się kiedyś odkryć?
Piękne mrzonki, prawda? Ale od spełnienia podobnych rojeń zaczyna się powieść Marii Ulatowskiej - znakomite „Sosnowe dziedzictwo”. Oto do urokliwych Towian przyjeżdża świeżo upieczona dziedziczka położonej nieopodal Sosnówki. Przyjeżdża – i od razu podbija serca tubylców, stając się ważną członkinią tamtejszej społeczności.
Czy dziewczyna z wielkiego miasta da sobie radę z życiem w niewielkiej, prowincjonalnej miejscowości? Jakie tajemnice kryje w sobie ów nagły spadek? Jak będą układać się relacje Anulki (bo tak się do niej zwracam, dla odróżnienia) z nowymi znajomymi i pewną uroczą suczką oraz jej… weterynarzem? I co zrobi z dziedzictwem, które tak nagle wylądowało na jej barkach?
Nie szukajcie odpowiedzi na te pytania zbyt szybko. Wkroczcie do Sosnówki powoli, starannie oglądając i rozważając każdy detal, na który natkniecie się w tej wyimaginowanej podróży. Delektujcie się. Wszystkim. Świeżym powietrzem i świeżym – jak zapach sosny – stylem Autorki, która opowieść o Annie Towiańskiej zaklęła w słowa proste, ale pełne dobrych mocy. Przyjaznym powiewem życzliwości, bijącym z kart tej książki z siłą, jaką daje tylko wiara w ludzi. Ludzi niedoskonałych, pełnych słabości, mających swoje małe i większe grzeszki na sumieniu i swoje problemy, ale mimo to wciąż wartych poznania – tak jak bohaterowie „Sosnowego dziedzictwa”…
Dawno temu doszłam do wniosku, że istnieje pewna szczególna kategoria książek, które działają jak lekarstwa na całe zło, które nam się przytrafia. Zagłębiając się w przedstawioną w nich rzeczywistość, doznajemy oczyszczenia i pociechy po przebytych przykrościach, choć wciąż zdajemy sobie sprawę, że to literacka fikcja. Mam nawet specjalną półkę na takie właśnie lecznicze opowieści. Na pewno trafi na nią także „Sosnowe dziedzictwo” (i jego druga część, na którą czekam z utęsknieniem – „Pensjonat Sosnówka”), ponieważ ma wszelkie cechy lekarstwa dla duszy – niesie pociechę, bawi, wzrusza, a na końcu, gdy już podniesiemy wzrok znad ostatniej strony tej książki, zrywa z oczu zasłonę melancholii i pozwala na nowo dostrzec całą urodę życia. I nie chodzi tu tylko o moją silną identyfikację z główną bohaterką.
Może to niewiele… Ale dla mnie – bardzo dużo. :)