Kiedy wymawiam słowo „elf”, kojarzy mi się ono natychmiast z istotą stworzoną przez J.R.R. Tolkiena – szpiczastouchą, piękną, dostojną, silną, ale i eteryczną, tajemniczą, magiczną, nieco chłodną i wyniosłą, ocierającą się wręcz o doskonałość. Wizerunek nakreślony przez Tolkiena zmonopolizował myślenie o elfach. Nie znalazł się jeszcze chyba nikt, kto byłby w stanie z nim konkurować. Galadriela, Elrond, Arwena, Tinuviel. Te imiona mówią same za siebie. Może właśnie dlatego, że na istoty te pada cień mistrza, niewielu ma odwagę czynić bohaterami swych opowieści szpiczastouche szyszkojady skaczące po drzewach. Dzisiejsza fantastyka zdominowana została przez wampiry i anioły. Czy jest w niej miejsce także dla Elfów?
Natalia Molenda uczyniła bohaterką swej powieści elfkę imieniem Anarion. Słowo to ma oznaczać w języku nieśmiertelnych „tajemnicza”. Owszem, to trzeba bohaterce opowieści oddać. Jest tajemnicza, nawet dla samej siebie. Anarion bowiem nic nie pamięta. Nie ma pojęcia, jak dotarła do wioski, w której znajduje się w chwili zawiązania akcji powieści. Niebawem zresztą musi z niej uciekać, gdyż jej mieszkańcy, nienawidzący elfów, próbują ją zabić. Dalej jest niemniej tajemniczo. Postrzeloną przez wieśniaków Anarion, ratuje od śmierci tajemnicza Czarna. To w jej towarzystwie bohaterka wyruszy w podróż w celu odkrycia sekretu swojej tożsamości.
Tyle na temat fabuły tej niewielkiej książeczki. Może kilka słów o wykonaniu. Trzeba przyznać czyta się to szybko i przyjemnie. Muszę oddać autorce, iż w niezwykle zajmujący i na ile jestem w stanie to ocenić, realistyczny sposób opisała potyczki między bohaterami i ich wrogami. Postaci na kartach „Anarion” walczą dużo, często i niezwykle chętnie. Opisy walk są na tyle różnorodne, iż nie nużą. Autorka, jak na młodą osobę, którą, jak przypuszczam jest, całkiem nieźle poradziła sobie z tematem. Moim zdaniem za dużo tu niewyjaśnionych tajemnic, ale to już kwestia gustu. Ja jednak lubię, jeśli choć na kilka z postawionych podczas czytania pytań, potrafię sobie po lekturze odpowiedzieć. W przypadku tej powieści tak nie było. Pozostaje tajemnicza od początku, aż do ostatniej kropki. Pewien plus książki stanowi naprawdę nieoczekiwane i nieprzewidywalne zakończenie. Może nieco zbyt przekombinowane, ale niewątpliwie zaskakujące.
Nieprzypadkowo zaczęłam moją wypowiedź od Tolkiena. Każdy, kto pisze o elfach musi znać J. R.R. Tolkiena. Nie może się też do niego nie ustosunkować. Drogi są dwie. Albo pisarz idzie śladem mistrza, a w jego twórczości pobrzmiewają echa tolkienowskiego uniwersum albo próbuje się kompletnie od niego odciąć. Postawiłabym tezę, że waleczne, lubiące się bić i czasem mało honorowe elfy Natalii Molendy miały wpisywać się w tę drugą kategorię. Kiedy jednak przypomnę sobie imiona niektórych bohaterów opowieści (Tinuvel, Glorfindel), muszę się z tego wycofać. Autorka, choć buduje wizerunek elfów daleki od „Władcy Pierścieni”, pożyczyła sobie imiona pojawiających się tam bohaterów. Wydaje się, że nie można jej mieć tego za złe. Wszak teoria literatury potwierdzi, dzisiaj wszystko jest tekstem. Każdy tekst pożycza coś od innego, zatem dlaczego nie? Mnie to nie do końca przekonuje, ale to już zupełnie subiektywna opinia. Niewątpliwy walor książki stanowią piękne ilustracje. Jest na czym oko zawiesić.
Dla nieco młodszych oraz starszych (ale niewątpliwie) zagorzałych miłośników elfów jest to pozycja warta przejrzenia.