"Anne of Green Gables" L. M. Montgomery pierwszy raz przeczytałam w piątej klasie szkoły podstawowej i przepadłam. Wówczas było to wydanie z 1956 roku, które ukazało się nakładem Naszej Księgarni i było drugim wydaniem powojennym. Było to tłumaczenie R. Bernsteinowej - tłumaczenie z angielskiego, ale jak wyczytałam niedawno, tłumaczka bazowała na tłumaczeniu szwedzkim. Przez lata, które minęły od pierwszego spotkania z rudowłosą dziewczynką wiele razy wracałam do tej historii, ale za każdym razem było to tłumaczenie Bernsteinowej. W którymś momencie zorientowałam się, że nie jest to wierne tłumaczenie, gdyż ze zdziwieniem odkryłam m. in., że w oryginale pani Małgorzata jest Rachelą. Jednak to nie wpłynęło na mój odbiór "Ani z Zielonego Wzgórza", taki bowiem tytuł na dobre zadomowił się w mojej świadomości. Kiedy pojawiło się tłumaczenie Anny Bańkowskiej pt. "Anne z Zielonych Szczytów" natychmiast je kupiłam z zamiarem przeczytania, ale jak to bywa, sporo ta książka musiała odczekać w kolejce. Z uwagą obserwowałam również dyskusję, jaka rozpętała się wokół nowego tłumaczenia. Wysłuchałam również wywiadu z Anną Bańkowską i wcale nie uważam, że popełniła zbrodnię lub dokonała profanacji. W tej opinii utwierdza mnie również właśnie zakończona lektura "Anne z Zielonych Szczytów". Oryginalne imiona i nazwiska nie rażą, gdyż czytując zagraniczne powieści także spotykam się z oryginalnymi nazwiskami, co więcej - obcobrzmiące imiona i nazwiska (nie mówiąc o tytułach) stosują również polscy pisarze. Wierne tłumaczenie tytułu to według mnie dobre posunięcie, gdyż wyprowadza z błędu - Anne Shirley nie mieszkała na wzgórzu, gdyż Wyspa Księcia Edwarda jest niemal płaska. Mieszkała w szczytach domu, ale to już wszyscy zainteresowani nowym tłumaczeniem wiedzą. Na pewno tytuł "Ania z Zielonego Wzgórza" jest bardziej zadomowiony w naszej świadomości, a i brzmi ładniej i romantyczniej, jednak cała historia w nowej wersji tłumaczeniowej nadal jest wspaniałą historią o rudowłosej pannie Shirley. Radosną, ale i nie pozbawioną wzruszeń, momentami śmieszną (dziewczynka swoimi przemowami pozwala nieźle nas rozbawić), zastanawiającą, wzbudzającą współczucie. Anne Shirley jest niezwykle rezolutna, ale też bardzo romantyczna oraz odważna - jej umiejętność mówienia tego, co myśli jest godna pozazdroszczenia. W powieści pobrzmiewają również poglądy samej autorki odnoszące się do sytuacji kobiet, które łatwiej zauważyć czytając książkę po pięćdziesiątce niż jako kilkunastoletni podlotek. Mamy też sporo morałów, które towarzyszą przygodom Anne. Powieść niesie ze sobą rozrywkę, gdyż bawi, ale też naukę. Uczymy się współczucia, poznajemy oblicza przyjaźni, miłości do drugiego człowieka, obserwujemy również zachowanie społeczności Avonlea - ich wady i zalety, radości i smutki, codzienne troski. W tym wszystkim Anne jest najjaśniejszym punktem, a optymizmu i umiejętności cieszenia się wszystkim, nawet źdźbłem trawy możemy jej pozazdrościć. Dla mnie "Anne of Green Gables" na zawsze pozostanie powieścią, która wpłynęła na moje życie, ale to już zupełnie inna opowieść...