Trzeci tom cyklu „Smoczogóry”, który można czytać w dowolnej kolejności.
Stary Ropuch, dożywający swoich dni w chramie boga Los, snuje opowieści na różne tematy. Baśnie, bajki, klechdy, gawędy, mity, podania… ot, ględźby (ględzenie, bzdury, bajdurzenie). Czasem z morałem, ale zwykle bez, z ciekawym zakończeniem albo i bez niego. Większość z nich to popularna filozofia (autor jest filozofem, doktorem habilitowanym nauk humanistycznych), ale też świetnie i na dobrym poziomie zaprezentowana drwina, kpiny z mitów, legend i wierzeń. Sporo przaśnego humoru.
Choć nazwa Smoczogóry (Góry Smocze) brzmi znajomo, to kraina jest baśniowa, zaludniona przez gnomy, ludzi, gryfy i inne takie; walutą w opisywanym świecie są szostaki.
To, co urzeka mnie w „Ględźbach Ropucha”, to język. Nie fabuła, nie splatanie się wątków, nie drugie (trzecie i czwarte) dno opowiadanych historii, ale właśnie język. Autor używa pojęć i określeń staropolskich albo wymyślonych przez siebie, często neologizmów („zamrumlane”), ale… w żadnym przypadku nie miałem wątpliwości, co dane słowo znaczy, o co chodzi – a to już sztuka na poziomie bardzo wysokim. Oto dwa cytaty jako przykład:
Brzechwa bowiem był pielgrzymem pierwszorzędnym. Połowę życia, a więc ostatnie dwadzieścia lat, strawił na pielgrzymkach. A pielgrzymował wszędzie. Odwiedzał monastyry i eremy, ponure górskie pustelnie i tętniące pątnikami sanktuaria. Zwiedzał święte gaje i uroczyska. Wszędzie, gdzie tylko miały miejsce cuda. Był otwarty na wszelkie kulty i religie, nie robiło mu różnicy, do jakiej świątyni zmierza. Mogła to być wielka budowla, dźwigana ku niebu śpiewami dziesiątków mnichów, mogła być też licha kapliczka gdzieś na pustkowiu. Ważny był cud. Bo Brzechwa z upodobaniem kolekcjonował cuda i zjawiska niezwykłe. Lubił też, na pielgrzymim szlaku, godzinami opowiadać o cudownych źródełkach, kwitnących cały rok drzewach, uzdrowionych kalekach i dziesiątku innych zdarzeń, których zdołał być świadkiem*.
Toporność była wrodzoną cechą chitryjskich mieszczan. Surowi oni byli i ponurzy, wszystko w nich wydawało się jakieś stępione i osowiałe. Daleko im do osadników z Południa, ich bujności i rozbuchanej do ostentacji rozwiązłości. W Chitrze wszystko było zgrzebne. Kobiety, sery i śliwowica, zgrzebne pieczenie i bawoły, coraz zgrzebniejsze, z roku na rok, opowieści i podania. Nawet żony zdradzano z cicha, chyłkiem i niedokładnie.
Zamrumlane miasto poranniało nieelegancko, ziewając sennie wśród zamglonego powietrza. Wszystko, co nieopatrznie wychynęło z mgły, chowało się w jej pierzynę i dochrapywało do południa. Nic bowiem do tej pory nie miało się wydarzyć, nic też więc się nie wydarzało, toteż każdy, jak mógł, odpuszczał sobie lepkie i zawistne godziny, co zawilgacały i obłapiały chitryjskich mieszczan*.
Książkę czytałem dla języka (warsztatu pisarskiego) i jego walorów, a nie po to, żeby dowiedzieć się, co będzie dalej. I co z tego, że miejski kat wykonuje egzekucję samego siebie? Nieprawdopodobne to? Tak, owszem, i co z tego?
Zaskoczyło mnie i rozbawiło zaklasyfikowanie „Ględźb Ropucha” do fantastyki czy fantasy. Jeśli jednak ktoś otworzył książkę w dowolnym miejscu i natknął się tam, na przykład, na „gnomie dzieci”, to tak mu wyszło. W każdym razie miłośnikom fantastyki nie polecam. Zresztą, dodam asekuracyjnie, nie jest to książka dla każdego – nikogo nie chciałbym do niej namawiać, a fakt, że mnie się podoba, to już tylko moja prywatna sprawa.
---
* Wit Szostak, „Ględźby Ropucha”, wyd. Runa, rok 2005.