Leżało na półce (czyli tak naprawdę Hałdzie Hańby) od dawna, jako coś, na co powinnam przeznaczyć trochę czasu. Albowiem spaślak z tej książki jest znamienity i chętny czytelnik powinien zawczasu bicepsa do lektury przygotować, ażeby zakwasów nie dostać od samego kartkowania. 900 stron, mili moi. 900 stron ze sporym hakiem. Przebóg.
W swoim czasie reklamowane było namiętnie jako arcydzieło, ale niestety, arcydzielnej jakości ocenianemu dziełu nie będę skłonna przyznać, a nagroda Bookera nic w tej mierze nie zmienia. Co nie znaczy, że lekceważę wartość tej niezwykle interesującej i oryginalnej powieści.
Zdumienie czy zaciekawienie pierwsze: o tym, że Nowa Zelandia przeżyła swoją gorączkę złota, wcześniej nie wiedziałam. Czytałam Jacka Londona i Curwooda, ale że podobny fenomen miał miejsce na antypodach, pierwsze słyszę. I za wartość poznawczą powieści punkty daję dodatnie natychmiast. Wspaniały jest obraz powstającego w krótkim czasie miasta, którego byt opiera się na pracy kopaczy złota, na ich chwilowych tryumfach i upadkach, a które próbuje jednocześnie stać się stabilnym punktem na mapie świeżo ucywilizowanych lądów.
Po drugie, zachwalana w recenzjach "wiktoriańskość" powieści. Nie wiem, czy to rzeczywiście wiktoriańskość, ale na pewno "Wszystko, co lśni" wzoruje się na realistycznej, dziewiętnastowiecznej powieści, w której wszystkowiedzący narrator charakteryzuje postaci, zarysowuje ich życiową historię i naprowadza czytelnika na właściwy tor interpretacyjny. Jeśli lubisz ten rodzaj narracji (ja lubię), to pomrukujesz cicho z zadowolenia i powoli przekładasz stronę za stroną. I czujesz się bezpiecznie, jak u wujka Balzaka na kolacji, z przekonaniem, że w swoim czasie wszystko się wyjaśni, nawet jeśli w danym momencie nie masz obrazu całości.
Konstrukcja powieści, psychologia postaci, przyjemność czytelnika - beż zastrzeżeń. Wszystko jak w zegarku i rzeczywiście lśni jak świeżo wypucowane. Jakby ktoś oczyścił trybiki dziewiętnastowiecznego mechanizmu. Pełnokrwiste postacie, każda ze swoją historią, psychologicznie uzasadnionym postępowaniem i oczekiwaniami. Miłość, nienawiść, zachłanność, lojalność. Walkę o naszą sympatię wygrywają postacie, które przedkładają wartości ludzkie nad wartość kruszcu. I nie ma łatwych happy endów. Więc o co się czepiam?
Przede wszystkim - o co, kurna chata strzechą kryta, chodzi z tą astrologią? W recenzjach sugerowano, że aspekt astrologiczny jest kluczowy dla zrozumienia treści, tymczasem gdybyśmy usunęli go z książki, historia pozostałaby ta sama, być może z wyjątkiem postaci będących "astrologicznymi bliźniakami", choć akurat ten wątek pozostaje faktycznie tylko w sferze sugestii. Być może moja interpretacja pogłębiłaby się niebywale, gdybym potrafiła zrozumieć, co dla postępowania postaci wnosi wiedza, że Merkury jest w znaku Strzelca, ale jakoś bieg wydarzeń nie zdołał mnie o tym przekonać. Nie wiem, czy autorka założyła na serio, że czytelnik zechce podążyć za nią i zapoznać się ze wskazaniami horoskopu na lata 1865 i 1866, ale w moim przypadku to był zbytek optymizmu. Kto kogo czym i tak dalej dowiedziałam się i bez tego. Czy ktoś był "postacią gwiezdną" czy nie, miało mały związek z wydarzeniami. Książka podobała mi się bez dwóch zdań, ale autorka przekombinowała.
Czytać? Oczywiście!