Teraz na poważnie: czytanie tej książki jest wyzwaniem. Wyzwaniem ze względu na to w jaki sposób została napisana. Tu nie ma łagodnego wejścia, żadnego misternego wprowadzającego w świat przedstawiony przejścia. Nie. Od razu wpadamy w strumień myśli narratora i musimy sobie z tym radzić.
A strumień ten jest wartki, meandryczny i pełen ukrytych pod wodą głazów o które możemy się rozbić.
To, podobnie jak ,,Ślepnąc od świateł'', nie jest lektura dla delikatnych dusz wzdragających się przed użyciem w książkach słów powszechnie uznawanych za niecenzuralne. Poza tym, tak naprawdę cenzuralnie momentami się nie dało.
,,wszystko będzie niedobrze'' opowiada o tygodniu (czy aby na pewno tylko o nim?) z życia pewnego dyrektora kreatywnego zajmującego się reklamą. Ręka do góry, kto nigdy nie pomyślał, że w tytule ,,dyrektor kreatywny'' nie ma swoistego romantyzmu? No wiecie, że dyrektor i do tego kreatywny. Kreatywny, znaczy twórczy, tak? Że wymyśla, kreuje, tworzy rzeczywistość, którą oglądamy i wchłaniamy w telewizji-radiu-internecie, i potem też tak chcemy, radosne święta wersja 101, z Mikołajem od Coca Coli.
A tu nie. To wcale tak nie wygląda. W tej pracy o której mówi narrator, której wizję przed nami rozciąga, nie ma nic romantycznego. Jak w każdej pracy kreatywnej, która zostaje ujęta w jakieś sformalizowane ramy, pozwolę sobie dodać.
Jeśli chcecie być artystami - twórzcie.
Jeśli chcecie być pisarzami - piszcie.
Ale róbcie to dla siebie, a nie dla pracy, która jest maszynką do mięsa. A wy dla niej - łakomym kąskiem, który można przemielić i zastąpić. I to tanim kosztem.
Wtedy możecie się obudzić na miejscu bohatera powieści. Bohatera, który jest człowiekiem wypalonym, w pewnym sensie skończonym. Takim, który jest cyniczny, nieszczęśliwy, zagubiony i gdyby tylko ktoś-coś (nie wiem, dłoń pomocną wyciągnął?), to może jego życie by się zmieniło. Ale sam wie, że tak się nie stanie, bo przecież ma mieszkanie na pięknym osiedlu grodzonym, w dobrej dzielnicy, i kredyt na to mieszkanie sam się nie spłaci.
Trzeba dbać o markę osobistą, prawda? Prawda?
I tak to się toczy, życie naszego dyrektora. Tak spiraluje on coraz bardziej i bardziej (byle do piątku), i czasami nawet zdaje sobie z tej spirali sprawę. Ale to w niczym nie pomaga, bo nie wiadomo jak się z tego wydostać, gdzie szukać, co zmienić, czy coś w ogóle - po tych wszystkich latach - jeszcze da się zrobić?
W swojej książce Wiktor Orzeł nie używa ani dużych liter, ani kropek. Pierwszy zabieg od razu przywiódł mi na myśl ,,Gwiazdozbiór psa'' Hellera, ale Heller kropki na końcu zdań i słów stawiał. Konkretne. Twarde. Mówiące, że nic nie ma już do powiedzenia, do dodania. Kropki definitywne.
U Orła tych kropek nie ma i nie wiemy, gdzie się mamy zatrzymać. Jeden temat płynnie przechodzi w drugi, dni się ze sobą zlewają, rozdziały przeskakują, dygresja zamienia się w dygresję, narracja wije się i płynie, ale nigdy nie traci wątku i to jest absolutnie cudowne, przed tym chylę czoła. Bo wiem, że ciężko jest taki efekt uzyskać i utrzymać.
U Orła nawet zakończenie jest bez kropki, urwane, niedopowiedziane. Kropka jest tam jedynie symboliczna - jest słowem, ale nie jest znakiem. Tym, co wszystko kończy jest przecinek, za którym przecież coś powinno być, prawda? Po przecinku czegoś oczekujemy, jakiejś kontynuacji, jakiegoś ale, bo, wyjaśnienia może?
Ale tego nie dostajemy.
Podobnie jak wtedy, kiedy życie urywa się w jednej chwili. I już nic nie można do niego dodać.
*książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl