Mimo że Renata Kosin ma już sporo powieści na swoim koncie, książka „Dzwonki, gwiazdki i słomki” jest pierwszym tytułem, dzięki któremu mam przyjemność poznać twórczość autorki.
Matyldzie, dwudziestokilkuletniej singielce z miasta marzą się Święta na wsi. Takie z prawdziwego zdarzenia, oparte na tradycji i dawnych obyczajach. Kobieta wprasza się na Święta do swojej koleżanki z pracy – Halszki, która pochodzi z podlaskiej wsi, aby zaznać Świąt swoich marzeń. Po przyjeździe na miejsce, doznaje niemałego rozczarowania. Jej wyobrażenia o polskiej wsi i spędzanych tam Świętach zupełnie nie pokrywają się z tym, co zastaje w domu Halszki. Matylda się jednak nie poddaje i stara się dostosować zastaną rzeczywistość do swoich wyobrażeń, co wywołuje serię wielu nieoczekiwanych zdarzeń i robi sporo zamieszania. Kobieta wywraca do góry nogami nie tylko życie gospodarzy, ale również, za sprawą starszego brata Halszki, swoje. Jak zakończą się te Święta?
„Marzyło jej się prawdziwe, magiczne, białe Boże Narodzenie, na wsi, w drewnianej chacie..”
„Dzwonki, gwiazdki i słomki” to całkiem dobra świąteczna obyczajówka, jednak nie taka, którą zapamiętam na dłużej. W głównej mierze z powodu głównej bohaterki, której zachowanie i w ogóle osobowość nie przypadły mi do gustu. Sam pomysł z wpraszaniem się do kogoś na Święta wydał mi się niezbyt trafiony, a już to, co wyprawiała Matylda będąc przecież u kogoś w gościach, sprawiało, że nóż w kieszeni mi się otwierał. Bardzo roszczeniowa osoba, tak bardzo przekonana o słuszności tego, co robi i do tego zupełnie głucha na opinie innych, że ciężko było znosić ją przez blisko 400 stron. I mimo że wiem, że kreacja tej bohaterki była celowa, że Matylda taka właśnie miała być, przerysowana, naiwna, ekscentryczna, nie jestem w stanie się do niej przekonać.
Ale tak naprawdę fakt, że mnie ta postać mocno irytowała, to jedyna dla mnie niedogodność, z którą się w książce spotkałam. To ciepła, rodzinna, zabawna i typowo świąteczna opowieść, która daje do myślenia. Matylda z impetem wkracza w życie zupełnie obcych sobie ludzi i próbuje im to życie ustawiać po swojemu. Dziewczyna jest bardzo żywiołowa i wkrótce nieco tej energii udziela się domownikom, chociaż początkowo są przerażeni jej pomysłami, wszędobylstwem, potrzebą zmian i przede wszystkim tym, że się wtrąca. Matylda ma dobre chęci, chociaż moim zdaniem myśli trochę egoistycznie, chcąc dopasować to, co zastaje na miejscu do swoich wyobrażeń na temat idealnych Świąt. Sama próbuje stworzyć odpowiedni klimat, szkoda tylko, że nie za bardzo liczy się ze zdaniem innych. Matylda wywraca życie tej rodziny do góry nogami, jest też przyczyną mnóstwa niespodziewanych i zabawnych zdarzeń. Jednym słowem, robi kobieta zamieszanie. I to dość spore, dzięki czemu coś się w tej rodzinie zmienia i to na plus. Dlatego uważam, że chociaż bohaterka potrafi zirytować, jedno jej trzeba oddać. Jest w tym co robi skuteczna, jest też wulkanem energii i potrafi cząstkę tej energii wlać w domowników. Jak się również okazuje, zmiany są dobre, nawet te niespodziewane i często nawet niechciane.
Dużym plusem książki jest świąteczny klimat, który wyraźnie można w powieści odczuć, a także przywoływane w trakcie staropolskie tradycje i informacje na temat podlaskiego folkloru. Sporo można się z książki ciekawych rzeczy dowiedzieć, a to jej duża zaleta. Powieść czyta się szybko i przyjemnie, przede wszystkim z powodu licznych przezabawnych sytuacji w niej obecnych. Jeśli lubicie romanse, możecie być spokojni, romantyczna relacja również się w książce pojawia. Nie jest może jakoś bardzo wyeksponowana, ale miło się o niej czyta. Mimo mojej antypatii do głównej bohaterki, mogę tę książkę polecić. Ma wiele zalet, a także bohaterów, którzy od razu znajdują miejsce w sercu czytelnika, jak na przykład babcia Fela. Matylda również po czasie zyskuje, ale na pewno jest to specyficzna postać i od Was zależy, jak ją przyjmiecie.