„Wiedźma morska” to jedna z nowości lutowych na rynku czytelniczym, która zapowiadała się obiecująco. Zakazana magia, gdzie za ujawnienie tej natury groziła kara śmierci; tajemnicze pojawienie się dziewczyny łudząco podobnej do zmarłej przyjaciółki Evie, Anny; umożliwiająca pokazanie swojej umiejętności plotkarskiej wątpliwa przyjaźń przygotowującego się do objęcia tronu księcia i córki dworskiego rybaka... Przecież to aż się prosiło o mroczne, budzące grozę akcenty, gdzie zasłaniałoby się oczy ze strachu, by później rugać się za własną głupotę. Właśnie, zapowiadało, bo to, co otrzymałam, znacznie od tych klimatów odbiegało. Co poszło nie tak?
SPEŁNIĘ TWOJE TRZY ŻYCZE... A NIE, TO NIE TA BAJKA, SORRY...
Raczej nikt nie obrazi się na mnie za stwierdzenie, że praktycznie przez ¾ książki nie dzieje się tu nic na tyle absorbującego, aby piać nad tym z zachwytu. Odczuwałam kompletne znużenie, przewracając od niechcenia czytane strony, próbując nie ziewać z nudów, równocześnie nie rzygać tęczą od nadmiaru słodyczy, panoszącej się niczym księżniczka. Przyznaję, powinnam się tego spodziewać po zapoznaniu z opisem „Wiedźmy morskiej”, jednakże mocno trzymałam kciuki, aby ta miłość rosnąca wokół nas, przysłaniająca nawet nieśmiałe podrygi smutnych, nostalgicznych wspomnień, wreszcie się zmęczyła. Aby poszła odpocząć, pozwalając mrocznym rytmom przejąć stery. A tak akcja powieści przypominała leniwie płynącą rzeczkę, niżeli wzburzone morskie fale, straszące swoją potęgą. To sprawiło, że co rusz odkładałam książkę na bok, z niechęcią po nią sięgając. Niespecjalnie do niej lgnęłam, obawiając się masy nic niewnoszących sytuacji, gdzie ich zwyczajność całkowicie odebrała koronę magii. A skoro już o niej wspomniałam, to warto zauważyć, że właśnie przez cały ten czas traktowano ją po macoszemu. Liczyłam, że autorka pokaże ją jak od najlepszej strony, ale kiedy bywała ona wykorzystywana jedynie do wyczarowywania absurdalnych – jak dla mnie – przedmiotów, śmiałam się w głos. Autorka tworzyła wiele okazji na pokazanie swojej kreatywności, lecz wolała ona iść na łatwiznę. A to jeszcze nie koniec moich narzekań.
Prychałam zdegustowana, starając się dotrwać choćby do połowy książki. Wmawiałam sobie, że być może Sarah Henning kupuje czas, aby zaskoczyć zapierającym dech w piersiach zwrotem akcji i masą, niekoniecznie pozytywnych, niespodzianek. I doczekałam się tego. Wreszcie cukierkowa do granic możliwości, gdzieniegdzie przetykana cieniutką nicią tajemniczości, historia wyciągnęła pazury, ciachając nimi na oślep. Nareszcie działo się coś, przy czym można było zapomnieć o całym świecie, tyle że... za późno. Skumulowanie mocnych wrażeń na ostatnich pięćdziesięciu stronach nie zdołało mnie udobruchać na tyle, bym skakała z radości na ich widok. Tak, tak – czekałam na to. Ba, wręcz modliłam się o ten cud, ale co mi po tym, jak czułam niesmak po tym, co dotąd przeczytałam?
Wiecie, co jednak najmocniej trzymało mnie przy „Wiedźmie morskiej”? Ukazujące się retrospekcje wydarzeń. Opowiadane z punktu widzenia tajemniczego obserwatora, wzbudzały we mnie zaciekawienie, jak i pozwalały zadawać sobie mnóstwo pytań dotyczących aktualnie toczącej się fabuły. Umożliwiały zasiać we mnie ziarenko niepewności. Aż żałowałam, że autorka właśnie w tych nutach nie wykreowała całej historii. Wtedy czułabym się jak w niebie!
BŁAGAM, POMYŚL, ZANIM SIĘ ZA COŚ WEŹMIESZ!
Evie, chociaż zgrywała przed swoim przyjacielem, Nikiem, że jest twarda i żadne przykre słowa, krzywe spojrzenia wymierzone w jej kierunku nie robią na niej wrażenia, czuła, że prędzej czy później jej maska opadnie, a wtedy świat dojrzy jej prawdziwą twarz. Dlatego też trzymała się jak tonący brzytwy nadziei na lepsze jutro, próbując robić dobrą minę do złej gry. Tym samym pozwalała sobie zabłyszczeć niemałą głupotą. Totalnie nie pojmowałam, jak ktoś, kogo przez lata wystrzegano przed morskimi stworzeniami, bez wahania postanawia zaprzyjaźnić się z syreną. Ba, nawet pomóc jej zdobyć serce księcia – swojego najlepszego przyjaciela – i tym realizując plan nowej znajomej na pozostanie człowiekiem. Rozumiałam, że widziała w niej swoją zmarłą przyjaciółkę. Annemette (pieszczotliwie nazywana przeze mnie Almette) dawało jej ku temu wiele powodów, lecz nawet to nie powinno pozwolić na to, by nastolatka kompletnie straciła głowę. Nie inaczej było z obiektem westchnień Evie, Ikerem. Robiący nadzieję dziewczynie, przyklejony do jej ust książę-podrywacz od początku mi śmierdział. Cuchnął dla mnie fałszem na kilometr. Nie wierzyłam w jego szczere intencje, jednak podobała mi się w nim podejrzliwość, jaką obdarzył skrywającą się w ludzkim ciele syrenę. Sama nie byłam pewna szczerych intencji Almette, znaczy Annemette, dlatego właśnie tym zapunktował. Niestety z czasem pokazał, że nie było warto przydzielać mu żadnych plusów... A co mogę powiedzieć o samym przyjacielu Evie? Cóż... jak dla mnie był najbardziej mdłą postacią z nich wszystkich, dlatego pozwolę sobie przemilczeć jego kwestię...
Sarah Henning. Cóż, gdybym napisała, że nie ma talentu do opowiadania baśniowych historii, zostałabym za to zjedzona. Może w niektórych kwestiach ostro przesadzała, a wykreowani bohaterowie niespecjalnie przypadli mi do gustu, to prawda jest taka, że widzę w niej niemały potencjał. Gdyby tylko trafiła na surowego, bardzo wymagającego redaktora, na pewno jej warsztat uległby poprawie, a wtedy – być może – zawojowałaby moje serce. Niestety, tymczasowo muszę powiedzieć, że było dobrze, ale mogło być znacznie, znacznie lepiej. Warto jednak podziękować autorce za to, że wyczula nas obdarzanie zaufaniem każdego, kto stanie na naszej drodze. Może niektórzy na nie zasługują, jednak na naszej drodze mogą pojawić się również tacy, co skrzętnie to wykorzystają, a wtedy sprawy mogą się pokomplikować...
Chciałabym jeszcze ponarzekać na książkę od strony edytorskiej, bo jednak można tutaj znaleźć trochę paskudnych błędów, które gdyby tylko połączyły siły, mogłyby wywołać wojnę z poprawnością językową. I już nawet przygotowałam parę tekstów z tej okazji, ale stwierdziłam, że już tyle razy wyciągano tę sprawę na wierzch, że moje wytykanie palcami można zakończyć w tym miejscu i po prostu zakończyć ten temat.
Podsumowując. „Wiedźma morska” mogłaby mnie oczarować swoją leniwie rozwijającą się magiczną historią ukrywającej swoją prawdziwą tożsamość Evie, gdyby nie multum przesłodzonych chwil, które niespecjalnie do mnie przemawiały. Nie można także zapominać o wielu zwrotach akcji, których absurdalność przekraczała wszelkie granice. Gdyby jednak przymknąć oko na te „drobnostki”, dostajemy nawet dobrą powieść, lecz nie na tyle, aby pamiętać o niej miesiącami.