Powieść... petarda.
Powieść, która powala z nóg.
Gdy trafiam na dobrą książkę, to zawsze po skończeniu czytania wracam do początku powieści, bo wraz z ostatnią stroną kumulacja myśli szukając ujścia zaczyna analizować przeczytaną książkę. Każda dobra powieść skrywa w sobie to coś, co mnie potem nurtuje i zastanawia – swoją drogą, to znak, że książka jest bardzo dobra, bo odcisnęła we mnie swe piętno, naznaczyła drogę. Nie inaczej jest z „Nocnym gościem” pani Natalii Galińskiej. I choć to niepozorna książka, to jednak moje myśli są nad wyraz głębokie, bo zastanawiam się nad... śmiercią.
Człowiek całe życie szykuje się do śmierci. Czeka na nią, bo to, jakby nie było, kres życia ziemskiego, kres naszej tu obecności – przynajmniej fizycznej. Ów koniec jawi mi się jako tunel na końcu którego znajdują się drzwi. Otwierasz je, a za nimi nie ma już nic. Jest jasność, która oślepia. Całe nasze życie to właśnie podążanie takim tunelem ku owym tajemniczym drzwiom. Jedni idą ze strachem, inni biegną na przepaść, by szybko złapać za klamkę i przekroczyć próg pomiędzy życiem, a śmiercią, niektórzy boją się każdego stawianego kroku, każdej sekundy resztki życia, tchnienia powietrza. Bo śmierć dla każdego znaczy co innego... Takie myśli naszły mnie po lekturze „Nocnego gościa”. Myśli, które mnie kompletnie zaskoczyły, dlaczego? Ta niepozorna w rozmiarach książka zaczyna się jak opowiadanie dla dzieci. Oto ulica Herbatników (notabene bajkowe mniam, mniam), mrok, Michałek w pokoju... I wszystko byłoby wesołe, gdyby nie fakt mroku, ciemności ulicy, dziwnych przerażającym nieco odgłosów i obecności tajemniczego kogoś. Kogoś, kogo boją się wszyscy mieszkańcy tej ulicy i przed kim w trwodze zamykają okna. A co robi nasz Michałek? Michałek nie boi się. Siedzi przy otwartym oknie moknąc od padającego deszczu na zewnątrz i wyciąga dłonie ku czemuś nieznanemu. Dlaczego? Skąd ta odwaga w małym chłopcu? – zapytasz, jak i ja pytałam. Michałek jest bowiem niewidomy. Nie wie, jak wygląda tato, ani mama, nie wie jak wygląda spacerująca ulicą postać. A to śmierć... Kostucha...
I nagle „Nocny gość” okazuje się nie być opowieścią dla dzieci, a przeinacza się w mader mądrą powieścią dla dorosłych (i to nie dla wszystkich), bo pojąć jej sens i znaczenie może tylko bardzo rozwinięty umysł. Umysł, który sięga poza ramy, poza horyzonty codzienności i codziennych kumulacji naszych wewnętrznych dywagacji. Umysł otwarty na wnętrze ciała, który wsłuchuje się w bicie serca, w ciszę, który szuka ukojenia w zgiełku dni.
Ta książka wymaga pokory, pochylenia głowy, zamknięcia oczu i kontemplacji. To bardzo mądra powieść pełna prawdy o każdym z nas. Uniwersum. To lustro, w którym odbija się obraz nas i czasów w jakich przyszło nam żyć. Jednak, mimo przygnębiającego wydźwięku jest i blask nadziei, uśmiechu i wiary. Wiary w siłę sprawczą. Michałek, postać stworzona dla kontrastu wszechpotężnej śmierci, jawi mi się na biblijny wzór i podobieństwo. Potęga diabła, jego siła, moc i oddziaływanie na człowieka (nawet tego silnego wiarą) jest czymś złym, czymś co rani. Niszczy dobro, zwodzi na manowce, zwalcza to, co wygodne kusząc czymś na poły lepszym. Człowiek musi użyć swojego rozumu, jak i Michałek, który na stawiane pytanie odpowiada „Nie istnieje prawda absolutna i dlatego też nie ma jednej, absolutnej odpowiedzi”.
„Nocny gość” sprawia, że nabierasz głębi. Wnikając w treść stajesz się kimś „pełnym”. Masz jasne patrzenie, postrzegasz siebie w mroku i wiesz, że masz szansę. Każdy ma. Dziecko i dorosły. I chcesz „zaprosić” nocnego gościa do siebie.
Ta książka wywołuje burzę emocji i uczuć. Nie zostawia obojętnym. Czytasz ją jak naukowiec i odnajdujesz prawdę o sobie. Dowiadujesz się o świecie zza szyb okien.
dziękuję sztukater