Podróże w czasie fascynują chyba niemalże każdego. Mnie w każdym razie na pewno i od dawna. Nie wiem, od kiedy dokładnie, być może zafascynowana serią Diany Gabaldon zaczęłam szukać tej tematyki w literaturze – a muszę przyznać, wiele jej nie znalazłam. Nic więc dziwnego, że na słynną trylogię Kerstin Gier miałam chrapkę od dawna – na początku moją uwagę jednak przykuły okładki, szczególnie okładka części pierwszej – do tego stopnia, że książka w końcu znalazła się na mojej półce. Jednak leżała tam aż do teraz, w końcu wzięłam ją do ręki i zaczęłam czytać, jednak nie spodziewając się tak naprawdę niczego. Naczytałam się co prawda mnóstwa pozytywnych recenzji, czasem wręcz piejących z zachwytu nad książką, zawsze jednak odnoszę się do tego sceptycznie. Jak było tym razem? O tym za chwilę.
Na początek przybliżę trochę zarys fabuły, chociaż zainteresowani – nawet jeśli jeszcze nie mieli okazji czytać tej powieści – na pewno wiedzą o co chodzi. Gwendolyn jest szesnastolatką, jakich wiele. Mieszka z rodziną w Londynie, jednak jej rodzina, chociaż na pierwszy rzut oka wcale się taka nie wydaje, nie jest taka zwyczajna. Niektórzy jej członkowie posiadają bowiem gen podróży w czasie, który uaktywnia się zwykle między szesnastym a siedemnastym rokiem życia. Według ciotek i babki gen ten odziedziczyła kuzynka Gwen, Charlotta – do pierwszej podróży przygotowywana jest od dawna. Jednak pewnego dnia, niemalże na środku ulicy, Gwendolyn przenosi się na kilka minut do nieznanych jej czasów – okazuje się, że to nie Charlotta, ale właśnie Gwen jest podróżniczką – jej rodzice, chcąc uchronić ją przed problemami z tym związanymi zafałszowali datę jej narodzin, która warunkuje odziedziczenie tajemniczego genu. Główna bohaterka, kompletnie do tego nieprzygotowana, w jednej niemalże chwili musi przejąć obowiązki kuzynki, nauczyć i dowiedzieć się wszystkiego na ten temat – bowiem wkrótce będzie musiała wypełnić misję, o której do tej pory nie miała zielonego pojęcia. Nie jest jednak sama. Towarzyszy jej dwa lata starszy od niej Gideon – również, tak jak ona, podróżnik w czasie.
„Czerwień rubinu” jest pierwszym tomem Trylogii Czasu. I tak jak się tego po pierwszym tomie spodziewałam – jest mnóstwo niewyjaśnionych tajemnic, zagadki piętrzą się czytelnikowi w wyobraźni, jednak nic tak naprawdę do końca nie zostaje wyjaśnione. Jednak nie przeszkadzało mi to – zdaję sobie sprawę z tego, że to dopiero początek całek historii, a kolejne tomy wyjaśnią wszystko, co mnie po lekturze tej powieści nurtuje. A nurtuje wiele, bo „Czerwień rubinu” jest jakby dopiero wstępem do całej trylogii Kerstin Gier. I chociaż do takich książek podchodzę z dystansem – chodzi tu zarówno o fakt, ze książka jest częścią większego cyku, jak i o to, że to w końcu powieść dla nastolatek – to jednak tę książkę czytało mi się z przyjemnością. Może nie jest to jakaś wielka literatura, czego w końcu można się spodziewać po książce dla młodzieży, i to raczej tej damskiej części młodzieży – z przyjemnością jednak muszę napisać, że jest to, jak do tej pory, jedna z lepszych książek z tego gatunku, jakie czytałam.
Gwendolyn jest w końcu zwykłą nastolatką, jaką zapewne ja byłam jeszcze niedawno, a i jakich teraz nie brakuje, a Kerstin Gier przedstawiła ją w taki sposób, że polubiłam ją niemalże od razu. A tego własnie zawsze boję się w książkach dla młodzieży – beznadziejnej bohaterki, która sama nie wie, czego chce i mdłych dialogów z przyjaciółką (bo nie oszukujmy się, powiela się to w wielu powieściach młodzieżowych). Tutaj tego nie ma ku mojej uldze. Tym samym mam świadomość tego, że książka nie zmarnowała mojego spędzonego nad nią czasu, a wręcz przeciwnie – wciągnęła i zainteresowała. Bo oprócz wyżej wspomnianej bohaterki, jest w tej powieści magia, są podróże w czasie, jest wątek romantyczny (Gideona też obdarowałam w końcu ciepłymi uczuciami, choć nie było łatwo), a nawet element kryminalny, trochę z thrillera – więc co tu dużo pisać, niczego tej książce nie brakuje, a skoro wciąga i intryguje, więc jest jak najbardziej dobrze.
Z przyjemnością sięgnę teraz po kolejne dwie części tej trylogii – bo ten początek, którym jest „Czerwień rubinu” tylko wzmógł mój apetyt na podróże w czasie, na kolejne zagadki, tajemnice, problemy Gwen i zadania, które będzie miała do wykonania, jak również na to, żeby odpowiedzieć sobie na pytania, które pojawiły się po przeczytaniu „Czerwieni…”. A jest tych pytań niemało i żadnej na nie odpowiedzi. Mam nadzieję, że kolejne tomy rozjaśnią nieco wszystko.
Wcale mnie nie dziwi fakt, że książka ta nazbierała tak wiele pochlebnych opinii i recenzji – uważam, że w pełni na to zasłużyła. Może dzięki niej przekonam się trochę do takich trylogii i będę chętniej je czytać? Co prawda wampirom i wilkołakom, których ostatnio w literaturze aż się roi, podziękuję, ale inna tematyka jak widać okazuje się bardzo ciekawa i intrygująca, więc… kto wie? „Błękit szafiru” jednak oraz trzecia, ostatnia część pt. „Zieleń szmaragdu” na pewno wkrótce zagoszczą na mojej półce – tego jestem w stu procentach pewna.
[
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/08/czerwien-rubinu.html]