Spotkanie z „Diabłem na wieży” było moim drugim spotkaniem z panią Anną Kańtoch i za pewne nie ostatnim, bowiem autorka ta należy do takiej grupy, po której dzieła sięgam w ciemno i wiem, że się nie zawiodę. Może to zbyt górnolotne słowa w stosunku do ilości przeczytanych przeze mnie książek tej pani, ale uważam, że mogę tak śmiało powiedzieć, ponieważ dysponuje ona stylem, który zachęca jedynie do zagłębiania się w lekturę bez względu na okoliczności.
No, ale po kolei.
Na początku, kierowana moim uwielbieniem do aniołów, angel fantasy i wszystkiego, co anielskie, sięgnęłam po „13. anioła” i powieść ta pochłonęła mnie bez reszty. Zachęcona tym miłym pierwszym spotkaniem z panią Kańtoch, postanowiła zapoznać się z innymi jej dziełami. Tym sposobem w moje ręce wpadł zbiór opowiadań „Diabeł na wieży”.
Już samo to, że książka okazała się zbiorem opowiadań w jakiś sposób mnie zaskoczyło. Najwyraźniej niezbyt dokładnie przeczytałam zamieszczony z tyłu opis wydawcy. Z reguły średnio przepadam za opowiadaniami, ponieważ mam wrażenie, że są za krótkie – kończą się albo zanim zdążysz pokochać lub znienawidzić bohatera, albo też właśnie w momencie, kiedy się to stanie. Zdecydowanie wolę powieści nie ograniczone żadnymi limitami. Jednak ten zbiór opowiadań zaskoczył mnie jeszcze w innym względzie – mianowicie wcale nie czułam tego, że nie jest to tradycyjna powieść. Wątki zawsze w jakiś sposób się łączyły lub nawiązywały do siebie, chociażby jedną wypowiedzią drugoplanowego bohatera, a poszczególne opowiadania następowały po sobie chronologicznie, zupełnie, jakby były po prostu następnymi rozdziałami. Zdecydowanie mogę to zaliczyć do plusów tej książki.
Innym plusem jest niebanalna fabuła, od której właściwie powinnam zacząć. Tak więc poznajemy głównego bohatera – Domenica Jordana – lekarza-teoretyka interesującego się „naukowo” magią, będącego pod opieką biskupa i wykonującego dla niego pewne drobne zlecenia. Bowiem dr Jordan nie zajmuje się jedynie leczeniem ludzi. Właściwie, zdarza mu się to dość rzadko. Częściej ma do czynienia z umarłymi. Oraz z duchami, różnej maści demonami oraz innymi straszydłami. Robi jednocześnie za lekarza, patologa, egzorcystę, detektywa, w zależności od potrzeby.
Dodatkowo nasz Domenic da się lubić. Jest zadziwiająco prawdziwy jak na tak wszechstronnie „wykorzystywanego” osobnika. Nie jest jak Geralt z Rivii (którego swoją drogą kocham i chwały mu nie odbieram), który kilkoma uderzeniami miecza i swym szalonym tańcem pozbawi życia otaczających go dwudziestu chłopa. Jordan jest raczej spokojny, umie wychodzić z opresji, ale raczej bardziej za pomocą rozumu, do tego również się boi i często staje twarzą w twarz ze śmiercią.
Zagłębiając się w jego przygody miałam czasem wrażenie, że naprawdę zachowa się jak Geralt, że wyciągnie swój pistolet i wyśle wszystkich przeciwników na tamten świat.
Dostrzegłam również pewnie podobieństwo koncepcji z dziejami Inkwizytora Mordimera Madderdina, jednak Domenic Jordan bardziej przypadł mi do gustu. Może to ze względu na jego naturalność czy brak ironicznego wydźwięku, a może zadecydował o tym styl pisarki – lekki i przyjemny, łatwy w odbiorze – czasami wręcz książka czytała się sama – a może i jedno, i drugie.
Czego się spodziewałam, sięgając po tę lekturę? Ciekawego czytadła, które wciągnie mnie w swój świat i zauroczy na długie godziny. Co dostałam? 363 strony przygód, akcji, tajemnicy, odrobinę grozy, a nawet szczyptę romantyzmu.
Powinnam jeszcze wspomnieć coś niecoś o miejscu akcji. Czasem zastanawiałam się czy nie istnieje ono gdzieś naprawdę, ale Okcytania jest krainą w pełni fikcyjną. Nazwy miast, krain geograficznych, nazwiska bohaterów – wszystko brzmi lekko z francuska (nie znam francuskiego, więc miałam pewien problem z czytaniem nazw), dlatego czytelnik może dać się złapać w pułapkę.
Co mogę jeszcze dodać? Na pewno to, że z chęcią sięgnę po kontynuację przygód doktora Jordana oraz bardzo chętnie zapoznam się z innymi dziełami pióra pani Anny Kańtoch.