Proszę Państwa, stała się rzecz niesłychana - Stephenie Meyer, znana również jako Ta Od Wampirów, wzbudziła we mnie jakieś emocje, a nawet doprowadziła do łez! To znaczy… oczywiście, nie ona sama, a jej powieść. Nie będę owijała w bawełnę - „Intruz” naprawdę mi się spodobał!
Wszystkie galaktyki zostają opanowane przez Dusze. Umieszcza się je w ciałach żywicieli, by ci nie mogli sami decydować o własnym życiu. W pełni kontrolują je dusze, którym wydaje się, że poprzez to wprowadzają konieczne zmiany na wszystkich planetach. "Dusza. To chyba odpowiednie określenie. Niewidzialna siła kierująca ciałem." Ludzie stosunkowo szybko zorientowali się, że na Ziemi coś jest nie w porządku - dawniej narkomani i złodzieje zaczęli zachowywać się jak porządni obywatele, nie wyrzucali nawet na chodnik niedopałków, stosowali się do wszystkich znaków drogowych... Wyszło na jaw, że kontrolują ich Dusze. Tylko garstce ludzi udało się uciec przed Łowcami, unikając wszczepienia pasożytów. Wśród tych szczęśliwców jest Melanie, ale tylko do czasu - dziewczyna zostaje pojmana, a jej umysł przejmuje Wagabunda. Początkowo obie mają rozbieżne plany, lecz wkrótce dochodzą do wniosku, że kochają tego samego mężczyznę. Udają się na pustynię, aby go odnaleźć…
Do przeczytania „Intruza” skłoniła mnie zbliżająca się z każdym dniem premiera jego ekranizacji. Od wyprawy do kina nie mam szans się wymigać, zatem uznałam, że spróbuję przed obejrzeniem filmu zapoznać się z powieścią, co by się zastosować do jednego z moich noworocznych postanowień. Samo przygotowanie do lektury nie było łatwe - najpierw musiałam wmówić sobie, że wcale nie mam awersji do science fiction, kosmitów i tym podobnych. Później przyszedł czas na pogodzenie się z faktem, iż autorką jest Stephenie Meyer. Ta Meyer od miasta, w którym ciągle pada, od Edwarda, którego skóra mieni się w świetle słonecznym i od Belli, prawdopodobnie najbardziej nieodpowiedzialnej i irytującej bohaterki, jaką kiedykolwiek wykreowano. Mój i tak szczątkowy entuzjazm - bo przecież film musi być dobry! - znacznie opadł, kiedy odebrałam „Intruza” z biblioteki. Pierwsza myśl: to nie jest książka. To narzędzie zbrodni. I rzeczywiście - twarda oprawa, niestandardowy, może nawet zbyt duży format powieści i ponad 550 stron. Szczerze wątpię, czy człowiek mógłby przeżyć uderzenie w głowę takim ogromnym tomiszczem. Przepraszam, wiem, zagalopowałam się, ale to przez kryminały - ostatnio czytam ich chyba zbyt dużo.
Kiedy już się przemogłam i wiedziałam na pewno, że chcę zacząć czytać „Intruza” właśnie w tym momencie, stanęłam przed nie lada wyzwaniem - przedarciem się przez kilka pierwszych rozdziałów. To była istna męczarnia, lecz brnęłam przez ten zlepek zdań, w którym aż się roiło od pojęć, z którymi w tym akurat kontekście nigdy wcześniej się nie spotkałam. Natłok imion, mieszanka bieżącej akcji i wspomnień, a także dialogów i myśli - już się zastanawiałam, jak by zmiażdżyć tę książkę w recenzji. Na szczęście, nie okazało się to konieczne, bo po około 40 stronach to nagromadzenie wszystkiego zaczęło znikać - tak samo, jak rozpływa się mgła. A kiedy ta już całkiem zniknęła… wciągnęła mnie czarna dziura! Na długo. Na około cztery godziny. Uwolniłam się z niej dopiero, kiedy uświadomiłam sobie, że w świetle dziennym coraz trudniej rozpoznaję literki. Do końca powieści zostało wtedy prawie 200 stron. Jak? Gdzie? Co? Tylko tyle do końca?!
Sama fabuła nie wydała mi się może nadzwyczaj interesująca, jednak cały czas miałam ochotę czytać dalej. Tym bardziej, że właściwie wszystkie rozdziały kończyły się chwytliwymi zdaniami lub zwrotami akcji. Powiedzcie mi, jak można w takim przypadku nie kontynuować lektury? Momentami kurczowo ściskałam tę wielką książkę w dłoniach, tupałam nogami, a nawet pozwoliłam łzom swobodnie płynąć po policzkach - ale tylko raz! Nie przypuszczałam, że powieść, która wyszła spod pióra Stephenie Meyer może wzbudzić we mnie coś prócz irytacji. Za to nieśmiało biję brawa autorce. Widać, że rozwinęła skrzydła.
Bohaterowie - o, tych jest cała masa. Wszyscy znacznie różnią się od siebie, każdy ma swoje wady, zalety i osobliwe cechy. Najbardziej polubiłam Duszę - Wagabundę. Przede wszystkim dzięki temu, że była po prostu inna. Potrafiła postawić się w czyjejś sytuacji, nieobca jej była empatia. Co więcej, szanowała swojego żywiciela - nie tylko jego ciało, ale i umysł. Miała też swoje słabostki, co urzekło mnie chyba najbardziej - bo czy nie to charakteryzuje ludzi? Wagabunda, zwana również Wandą, została tylko umieszczona w ciele człowieka, a sama była kulistą istotą, mieszczącą się w dłoniach. Ale coś sprawiało, że wydawała się najbardziej ludzka ze wszystkich pojawiających się w książce postaci. "Kiedy o tym myślałam, czułam radość i napięcie, nieśmiałość i wielką niecierpliwość - wszystko to naraz; czułam się człowiekiem."
Miłość… ach, ta miłość. Jak mają kochać Wagabunda i Melanie, skoro obie są zamknięte w jednym ciele? Skąd można wiedzieć, kto tak naprawdę składa usta do pocałunku, kto patrzy w oczy ukochanemu? I co, jeżeli obie zakochają się w dwóch osobach? Czy ich umysły można jakoś rozgraniczyć? Jak ktoś ma pokochać duszę, nie kochając ciała? Oj, tak, dla Melanie i Wagabundy przebywanie w jednym ciele to ogromny kłopot, przez który niejednokrotnie przyjdzie im cierpieć, rezygnować z czegoś… "Nie obchodzi mnie ta twarz, tylko jej wyraz. Nie obchodzi mnie ten głos, tylko to, co mówisz. Nie obchodzi mnie to, jak w tym ciele wyglądasz, tylko co nim robisz. Ty jesteś piękna." - Ale… czy można wierzyć tak pięknym słowom, wiedząc, kim się jest naprawdę?
"A zatem będę szczęśliwa i smutna, wniebowzięta i zrozpaczona, bezpieczna i zlękniona, kochana i odrzucona, cierpliwa i rozdrażniona, spokojna i dzika, pełna i pusta... Wszystko to będę czuła. Wszystko będzie moje."
I na koniec - mam nadzieję, że Stephenie Meyer zdecyduje się na stworzenie kontynuacji „Intruza”. Ech, sama nie wierzę, że to napisałam… Do grona zagorzałych fanów autorki na pewno nie dołączę, nawet jeżeli o Duszach powstanie cała trylogia, lecz z pewnością (przysięgam!) nie powiem złego słowa o tej pani, a do jej kolejnych książek nie będę podchodzić z tak wielkim sceptycyzmem. „Intruza”, rzecz jasna, polecam - zwłaszcza osobom, które serii o wampirach nie polubiły - to coś całkiem innego, o wiele lepszego, dojrzalszego. Miłośnikom Zmierzchu i pisarstwa pani Meyer powieści tej rekomendować raczej nie muszę, bo byłoby to zbyteczne, one i tak z pewnością po nią sięgną.