„Widzicie, jestem zdania, że na początku każdy z nas ma czarodziejską moc. Rodzimy się pełni cyklonów, płonących lasów i komet”
Jedenastoletni Cory wraz ze swoim ojcem są świadkami wypadku. Do jeziora spada samochód z potwornie zmasakrowanym ciałem. Cory postanawia, że sam złapie zabójcę. Jedynym tropem, jaki ma jest zielone piórko. Jednak im głębiej wpada w wir tej zagadki, tym mniej wie.
Muszę zacząć o tego, jak bardzo ta książka przypadła mi do gustu. Czytanie opowieści o zabójstwie oczami dziecka wprowadziło zupełnie nowy wymiar do książki. Tak samo miała, gdy czytałam „Dziewczynę z sąsiedztwa” Ketchuma. Chociaż na tym podobieństwa między książkami się kończą.
„Magiczne lata” są opisane jako horror lub jako kryminał z nutą grozy. Zupełnie nie zgadzam się z takim umiejscowieniem tej książki. Ogólnie ciężko ją sklasyfikować w jakimkolwiek gatunku. Najbliżej jej do obyczajowej powieści z kryminalną zagadką w tle i nadprzyrodzonymi elementami. W tej książce nie uświadczymy brutalnych opisów przemocy. One się pojawiają, ale w ugładzonej wersji. Takiej opisanej oczami jedenastolatka.
Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że taki sposób prowadzenia opowieści bardzo przypada mi do gustu. W „Magicznych latach” nic nie dzieje się szybko. Akcja powoli rozkręca się na tych 600 stronach. Większość opowieści to rozważania Cory’ego na różne tematy. Jest to bardziej historia jego życia, a szczególnie tego pamiętnego lata.
Cory zabiera nas do małego miasteczka Zephyr w Alabamie. Akcja rozgrywa się w latach 60. W latach, w których w Ameryce czarni wciąż są prześladowani, nie mogą się kąpać w jednym basenie z białymi, a Ku-Klux-Klan jest postrachem.
„Magiczne lata” to opowieść o życiu, które wtedy się toczyło. O prostych prawdach, które rządzą naszym życiem. O tym, że dziecko widzi wiele, a rozumie czasami więcej niż dorosły. Cory przepięknie opowiada o tym, że każdy z nas jest człowiekiem. Że skoro wszyscy trafimy do tego samego miejsca po śmierci, to po co nam podziały na ziemi? Że śmierć przychodzi znienacka i że nikt nie jest w stanie się obronić. Że nawet czarnych charakter może się zmienić lub okazać nagły przejaw dobra.
Zagadka trupa w Jeziorze Saksońskim wychodzi na pierwszy plan dopiero pod koniec książki. Dopiero wtedy Cory zaczyna właściwie zajmować się tą sprawą, chociaż przez całą książkę lekko naprowadzano nas na pewne tropy i rozwiązania. Ale tak jak wspomniałam. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Ponieważ magia, jaką opatulił nas Cory, wynagradza wszystko.
Ta książka jest zdecydowanie magiczna. Gdy już usiadłam do czytania, to cała wsiąkałam w jej fabułę. Stawałam się Corym i na grzbiecie (czy raczej siodełku) Rakiety przemierzałam ulice i bezdroża Zephyr.
Do tej całej magii i ciepła przyczynił się też język, jakim napisana jest powieść i tłumaczenie. Przez te zdania się po prostu płynęło. Język przenosił nas do tych bajkowych, baśniowych czasów, gdy byliśmy dziećmi. Gdy naszym zmartwieniem była matma w szkole albo rozdarte spodnie. Cała książka przenosi nas do dzieciństwa i sprawia, że przypominamy sobie ten magiczny czas.
„Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd on też zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i poza miejsce, w którym się znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa”.