„Po to, co dla mnie osiągalne- będę sięgać” – słowa M. Wojciechowskiej bezczelnie skopiowane z jej strony internetowej. A jakże motywujące, między innymi dlatego, że wypowiedziane przez osobę, która nieustannie się do nich stosuje.
Dawno temu czytałam „Przesunąć Horyzont” i pamiętam, że byłam pod wrażeniem, potem nastąpiła przerwa z p. Martyną a dziś skończyłam czytać kolejną jej książkę- połączenie relacji z kręcenia odcinka do „Misji Martyna” z albumem/przewodnikiem po kulturze Etiopii.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to mnóstwo zdjęć. Nie zwróciłam na to aż tak dużej uwagi, ale chyba ŻADNA strona nie pozostała bez opatrzenia zdjęciem czy obrazkiem- plus. To znaczy minus- zdecydowanie za szybko się czyta. Za to dużo lepiej można sobie wszystko wyobrazić, poza tym oglądanie tak pięknego albumu – pod względem nieosiągalnych krajobrazów, scenek rodzajowych, wyglądu ludzi tamtejszych plemion - to sama przyjemność. Czyli jednak plus. Zresztą cała szata graficzna zasługuje na uwagę, do tego kilka abisyńskich przysłów przy dobrze zaznaczonych rozdziałach, „podręcznikowe” ramki z konkretnymi i bardziej rozwiniętymi informacjami na co ciekawsze tematy- plus.
Uderzył mnie język. Prosty, dziennikarski, trafiający do czytelnika. Nie ma co się nastawiać na poważny, wysublimowany i sztywny opis całej podróży. Głównie przez to bardzo pozytywnie odebrałam tę książkę. Prosto z serca, naładowana emocjami i bez trudności ze zrozumieniem odczuć uczestników podróży.
Ludzka rzecz, nie wiedzieć gdzie wpakować ponad sto baterii i narazić ekipę na zarekwirowanie sprzętu. Pójść do chińskiej restauracji w środku Afryki, po czym cierpieć na zatrucie pokarmowe- zdarza się. Gimnastykować się ponad siły dla dobrego ujęcia- można powiedzieć, że przyzwyczaiłam się do tego po kilku rozdziałach, że nie jest to opis profesjonalnego, zorganizowanego podróżnika. To taka „ludzka” książka co bardzo mi się podoba. Martyna i jej ekipa napotkali na swojej etiopskiej drodze tyle trudności, że uwierzyłam w realność całej książki i uśmiałam się. „Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej” – wiele razy Martyna to powtarza, ale cóż… Czy między „przygodami” z władzą, pół nagim strażnikiem z kałasznikowem i problemach z dzikim plemieniem i chorobą ekipy można powtarzać coś bardziej trafnego?
Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wiem COŚ o Etiopii i to „coś” nie ogranicza się do jej położenia i stwierdzenia, że ogólnie to jest tam bieda. Duża dawka kultury, przydatnych informacji dotyczących samego poruszania się tam jak i zachowań tamtejszych mieszkańców, informacji o roślinach, budowlach i ogólnie budownictwie, historii, mitach… Wszystkiego po trochę, w tak wyważonej ilości, żeby choć po części zagłębić się w atmosferę poszczególnych fragmentów Etiopii. Poza tym wszystko co składa się na całokształt zainteresowało mnie i to porządnie zarówno tym krajem jak i wzbudziło ciekawość co do pozostałych książek Martyny Wojciechowskiej, których nie czytałam.
Po wielu książkach podróżniczych mam już w jakiś sposób ukształtowane swoje postrzeganie danych części świata i samych podróży, teraz myślę, że zmieniłam spojrzenie może trochę na takie wyprawy, ale też głównie na samą Etiopię o której moje wyobrażenie było zupełnie inne po takich właśnie dopracowanych co do słowa, żeby brzmiało mądrze publikacjach. Dlatego po raz kolejny powtarzam, że „Etiopię…” czytało mi się świetnie- styl pisania i język idealne, szczególnie jak dla takiego tematu- książka nie powinna być zamknięta w dokładnie opracowane ramki ani zachowana w sztywnej formie - wedle przysłowia abisyńskiego i tym samym tytułu pierwszego rozdziału: „Przy stworzeniu świata Bóg dał Europejczykom zegar, a Afrykańczykom czas.”