„Ślizgać się po temacie” - to sformułowanie towarzyszyło mi podczas całej lektury „Piętna”. Książka nie jest krótka, ma ponad 450 stron, śledzimy w niej w zasadzie tylko jeden wątek, a mimo to cały czas czułem, że wszystko jest jakoś tak tylko muśnięte.
Zacznijmy od psychologii postaci, naprawdę nakreślonej w tej powieści w wypadku każdej z nich tylko kilkoma słowami, w dodatku wyartykułowanymi zupełni wprost, tak, że narrator bezpośrednio zwraca się do czytelnika. Okej, wiem, że nie zawsze da się odmalować postać poprzez jej zachowania czy to jak wypada się ona w kontaktach z innymi, ale tu to przemawianie wprost do odbiorcy: „On był taki a taki” miejscami brzmiało po prostu zabawnie. Dobrzy są tacy a tacy, ale zawsze w ramach tej swojej wspaniałości a źli tacy a tacy, ale widać, że mają się z kolej mieścić w spektrum obrzydzenia. Nie zrozumcie mnie źle, taki sposób pisania jest pewnie dopuszczalny w literaturze popularnej i ma swoje zalety, choćby tę, że łatwo zapamiętujemy i kojarzymy kolejnych bohaterów całej historii. I ten aspekt pisarstwa się autorowi udał, postaci jest sporo a ja cały czas wiedziałem kto jest kim. Nie gubiłem się ani trochę nawet gdy idzie o postacie epizodyczne. Ale... ale wyszło trochę zabawnie :)
Co ciekawe takie rysowanie postaci przekłada się bardzo bezpośrednio na ich działania. Dobrzy ufają sobie instynktownie, trzymają ze sobą i równie instynktownie – bez wyraźnego powodu – odrzucają tych złych. Dobry spotyka dobrego, rozpoznaje go jako dobrego i już wie, że ten, który jest przeciw niemu to ten zły – tak można by pewnie streścić fabułę tej książki. Ta chemia między dobrymi wychodzi zresztą Piotrowskiemu całkiem nieźle i przede wszystkim bardzo naturalnie. Po prostu jest i nikomu nie przeszkadza.
W ogóle nie mam cienia wątpliwości, że autor bardzo chciał :) Że gdy pisał to przede wszystkim bardzo zależało mu, by powieść była atrakcyjna dla czytelnika. Wiecie w czym się to bardzochcenie najwyraźniej objawiało w tekście? W tym, jak pod koniec kolejnych rozdziałów Piotrowski serwował nam niepokojące-zapowiedzi-następnych-wypadków. Ileż to razy mamy w końcówce danej partii tekstu kawałki w stylu „A w tym czasie w innym miejscu za chwilę miało się wydarzyć coś potwornego” albo „Wtedy myślał, że nic gorszego już go nie może spotkać. Nie miał pojęcia jak bardzo się mylił” :) No, przyznacie, bardzochcenie w pełnej okazałości :) I znowuż, nie zrozumcie mnie źle, to również w pewnym stopniu działało. W sensie: czytałem lekko i przyjemnie, co ciekawe widziałem, że autor nie stara się specjalnie podkręcać tychże końcówek rozdziałów, nie mamy zbyt często cliffhangerów, zawieszeń akcji po których zaczynamy śledzić losy innych postaci, a mimo to czułem trochę jakby były. Nawiasem mówiąc krótkie, nie dające się czytelnikowi zmęczyć rozdziały to zapewne kolejny przykład bardzochcenia.
Dobra i teraz pojawia się pytanie na ile tematyka powieści: molestowanie seksualne dzieci, znęcanie się nad nimi, wszystko co jest tu podstawą dla zagadki kryminalnej, czy to może współgrać z tą bardzo, bardzo rozrywkową formą powieści. I przyznam, że to był, przynajmniej dla mnie, zgrzyt. Trzeba się zdecydować, panie Piotrowski, albo robimy powieść taką super popularną, albo idziemy w tą ostrą problematykę. No chyba, że autorowi chodziło o to, by ta wręcz gore-forma tym bardziej przyciągała czytelników lubiących takie klimaty. W końcu opisy znęcania się mamy tu miejscami podawane naprawdę intensywnie (choć i nad nimi unosi się ten swądzik ślizgania się), tak, jak wielu lubi. Dobra, ale po pierwsze to jednak nie współgra z taką formą przynależności powieści do kultury popularnej jaką serwuje nam pisarz przez lwią część powieści, a po drugie... może jednak niech to nie tyczy znęcania się nad dzieciakami, okej?
Słowa komentarza wymaga metrum tekstu. Jest równo, a pod koniec tępo wyraźnie przyśpiesza. I fajnie, niby powinno tak być, prawda? Że czyta się wszystko równiutko, a pod koniec, jak jest ostatnia awantura, to robi się o wiele szybciej. W szczególności anglosascy autorzy kryminałów nas do tego przyzwyczaili, że pod koniec musi być jakaś imba :) No i „Piętno” trzyma się tych zasad, prawdę mówiąc miałem wrażenie, że aż za bardzo. Że wyszło trochę szkolnie :) Ten moment końcowego przyśpieszenia akcji pojawia się dość nagle i chyba zbytnio kontrastuje z dość spokojnym jednak rytmem wcześniejszych wydarzeń. I po raz kolejny muszę to stwierdzić – to nie wyszło jakoś bardzo źle. Przeciwnie, czytałem zakończenie prawie z wypiekami na twarzy. A że wyszło trochę nagle... Ale było ciekawe, to ważniejsze :)
Za to otwarcie przyznam, że odbieram jedną gwiazdkę za rozwiązanie zagadki. Wiecie, czasem jest tak, że gdy zbliża się moment, w którym dowiadujemy się, kto zabił i dlaczego, to im bliżej go jesteśmy, tym intensywniej powtarzamy sobie „Żeby to nie było to, żeby to nie było to”, żeby zakończenie nie było tak banalne, jak nam się wydaje, że będzie. No to w wypadku tej powieści to właśnie jest to :( To jest właśnie to, co wiele stron wcześniej przyszło nam do głowy i to przyszło nam do głowy jako takie, no, niespecjalnie mądre rozwiązanie zagadki.
Tak czy owak jeśli pan Piotrowski jeszcze coś napisze na podobny temat – a ostatni rozdział wskazuje, że pewnie tak – to to kupię. A to przecież chyba o taki właśnie efekt mu chodziło :)