Bardzo lubię serię kryminałów retro pióra Marka Wrońskiego, których bohaterem jest lubelski policjant, komisarz Zyga Maciejewski. Ten tom jest drugim z cyklu. A sam Maciejewski to nie aniołek: brutal, pijak i abnegat, ale glina z krwi i kości. Lubię tego faceta, ale tylko na kartach książki, w życiu raczej wolałbym go nie spotkać...
Książka dzieje się w Lublinie w roku 1931, to czas głębokiego kryzysu ekonomicznego, który sprzyja przestępczości. Zyga ma kłopoty zawodowe, bo wrogi mu komendant powiatowy zsyła go z wydziału śledczego na komendanta posterunku w złej dzielnicy, gdzie Maciejewski czuje się jak wilk w psiej budzie, a wilka ciągnie do lasu... Jeszcze mamy intrygi wewnątrz policji, jeden komendant aż się pali, żeby podłożyć świnię drugiemu; no cóż, to się nigdy nie zmienia. Na domiar złego Zyga ma nieciekawą sąsiadkę, Kapłonową: wścibska, chciwa, mieląca ozorem, jakbym widział swoją sąsiadkę z dzieciństwa, brr...
Pisze autor w posłowiu, że mamy tendencje do idealizowania dwudziestolecia międzywojennego. A przecież kraj borykał się wtedy z licznymi problemami, większymi niż obecnie. W tej książce kryzys ekonomiczny oznacza zwolnienia, bezrobocie, zajęcia komornicze, nędzarze w rozpaczy popełniają samobójstwa, a zdesperowane młode panienki kupczą swoim ciałem, aby zarobić na chleb.... Tej ostatniej sprawy pośrednio tyczy intryga kryminalna w książce: Zyga Maciejewski walczy z gangiem sutenerów zmuszających młode dziewczyny do nierządu, i przemycających je do burdeli za granicą. Przy okazji sporo się dzieje w jego życiu miłosnym: nawiązuje płomienny romans....
Tak naprawdę to powieść sensacyjna, nie kryminał, bo jedyne morderstwo nigdy nie zostanie rozwiązane. Niemniej, jak zwykle w książkach Wrońskiego najważniejsze jest tło obyczajowe, znakomite, prawie reporterskie pokazanie Polski przedwojennej, kraju trawionego głębokim kryzysem ekonomicznym i z wielkimi nierównościami materialnymi.
Znajdziemy też w książce sporo humoru. Na przykład wspaniała scena wizyty wywiadowców Zielnego i Fałniewicza w burdelu...
Osobne słowa należą się Tomaszowi Sobczakowi wspaniale czytającemu książki Wrońskiego. To taki lektor, który wydobywa z nich dodatkowe smaczki, czapki z głów!