Są takie tajemnice, które na zawsze powinny pozostać w ukryciu. Są i miejsca pamiętające przeraźliwe wydarzenia. Są także czyny gorsze od innych... A gdyby tak to wszystko zamknąć w jednej przestrzeni zwanej książką? Dawkować powoli, strona po stronie, pokazać jakie to rodzinne sekrety maskuje się najskrzętniej? Wtedy z pewnością otrzymalibyśmy opowieść mroczną, poruszającą, taką, która bulwersuje i w sposób iście mistrzowski gra na emocjach czytelnika. Opowieść taką jak „Kwiaty na poddaszu”, która od pierwszych stron wciąga w wykreowany świat, subtelnie uwodzi i prowadzi drogą pełną emocji, aż do finału. Pozostawiając jednak widoczny ślad w pamięci, gdyż o pewnych zdarzeniach nie da się zapomnieć…
Dollangangerowie byli szczęśliwą rodziną. Kochający się małżonkowie posiadający czwórkę zdrowych dzieci. Można by rzec niczym niezmącona sielanka – radość, ciepła atmosfera, miłość. Wszystko to do czasu… Któregoś dnia umiera głowa rodziny. Pozostawiona bez środków do życia matka decyduje się zabrać dzieci do domu swoich rodziców. Bajecznie bogaci dziadkowie mieszkają w ogromnej rezydencji, z dziedziczenia której córka została wykluczona za swój grzeszny związek. Dla dobro swego i potomstwa próbuje na nowo wkraść się w łaskę ojca. Pod żadnym jednak pozorem nie może się on dowiedzieć o istnieniu wnucząt. Aby plan się powiódł, czwórka pociech zostaje zamknięta na poddaszu. Ich nowy dom, staje się więzieniem, przekleństwem i koszmarem, a ból i cierpienie stają się „przyjaciółmi” na długi, długi czas…
Niewiele jest powieści, które tak skutecznie wpływają na czytelnika, dosłownie żonglując jego uczuciami, jak „Kwiaty na poddaszu”. Ten legendarny już debiut Virginii Andrews krytykowany za kontrowersyjne treści oparte na krzywdzie i cielesności, przez lata cieszył się i nadal cieszy ogromną popularnością. W czym zatem tkwi tajemnica sukcesu tej powieści? Może w formie – umiejętnie połączenie grozy i sagi rodzinnej dało bardzo zadowalający efekt. Może w fabule… Historia czwórki rodzeństwa porusza w każdym tego słowa znaczeniu. Dzieci te pozbawione dzieciństwa, odizolowane od świata, a dodatkowo poddawane przedziwnym praktykom, karane, głodzone nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Przemoc, której są poddawane, została ukazana stosunkowo łagodnie, co dodatkowo ją uwydatniło, zupełnie jakby „niemy krzyk” przerażał bardziej. A może fenomen tej książki to mnogości motywów, które na przemian wzruszają, wzbudzają lęk, przywodzą smutek, nienawiść, zwątpienie, niepewność. Utwór ten bowiem pełen jest skrajności – z baśniowego klimatu przenosi nas w horror, który dosłownie przenika na wskroś. Powiedziałabym, że wszystko to miało swój udział w budowaniu wartości powieści.
Groza ją ulepiła, tajemnica nadała jej wartkości, wątek kazirodztwa dostarczył pikanterii, zbrodnia osnuła ją mgłą ciemności, krzywda dziecka dała smutny wydźwięk, a miłość rodzeństwa nadzieję, że nawet nad najbardziej mrocznym miejscem, kiedyś wzejdzie słońce. I przyznać muszę, że dotąd nie było mi dane przeczytać podobnej książki, a przeczytałam ich już wiele. „Kwiaty na poddaszu” poruszyły mnie dogłębnie i choć lektura leży już spokojnie na półce, ja nadal jestem na poddaszu, zamknięta z czwórką rodzeństwa, niemalże dotykam ich bladych twarzy opuszkami palców. Już chyba na zawsze pozostanie mi w myślach wspomnienie „drezdeńskich lalek” – dzieci, z których los tak potwornie zakpił…