W kwietniu miałam okazję obejrzeć kinową ekranizację "Intruza" autorstwa Stephenie Meyer, z którą znacznie częściej kojarzy się sagę o wampirach - "Zmierzch", aniżeli tę pierwszą i póki co jedyną powieść dla dorosłych w jej dorobku. Ci, co czytali moją recenzję filmu, wiedzą, że po seansie wyszłam zachwycona, a obraz szybko trafił do grona moich ulubionych. Zapewne nikogo nie zdziwi więc fakt, że zauroczona pokazaną w kinie historią, sięgnęłam po jej książkowy pierwowzór, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Na ponad pięciuset stronach zmieściła się bodaj najpiękniejsza powieść o inwazji obcej cywilizacji, z jaką kiedykolwiek miałam styczność. Niezwykle wzruszający i emocjonujący "Intruz" bije na głowę całą resztę książek Stephenie Meyer, które nie dorastają mu do pięt i nie mogą się z nim równać pod absolutnie żadnym względem. Ta wspaniała historia tak głęboko zapadła mi w pamięć, że pukam się w głowę, że nie sięgnęłam po nią wcześniej, kiedy jeszcze nie było takiego szumu wokół przygód Melanie i Wandy, najważniejszych postaci w książce. A jednocześnie cieszę się, że bum na ekranizację zwrócił moją uwagę, bo gdyby nie film pewnie nadal należałabym do grona ignorantów, którzy myślą, że skoro "Zmierzch" okazał się tak kiepski, to i inne książki Meyer muszą takie być. Otóż nic bardziej mylnego! Zresztą ja nie uważam, by wampirza saga była jakaś szczególnie zła. Płytka - owszem, ale na pewno nie kiepska! Wyobraźcie sobie, że żyjecie na świecie opanowanym przez pozaziemską cywilizację. Niechciani goście z innej planety mogą w każdej chwili przejąć nad Wami kontrolę. Wasze życie zmienia się w koszmar, a jedynym sposobem na przetrwanie jest unikanie miast i rezygnacja z wszelkich luksusów. Jacy byście wtedy byli? Zapewne twardzi i zahartowani - tak jak Melanie Stryder, główna bohaterka "Intruza". Tej dziewczynie niestraszne są trudy i znoje, bo każdy kolejny dzień bez "robala" w głowie jest dla niej zwycięstwem. Mel ma mocno rozwinięty instynkt opiekuńczy - chroni swojego młodszego brata nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. Jednak w obliczu miłości każdy z nas staje się słabszy. Melanie kocha nie tylko Jamie'go, ale i Jareda - chłopaka, którego poznała w trakcie jednej z licznych wypraw po jedzenie. Miłość okazuje się silniejsza niż wola przetrwania - Mel poświęca się, gdy ich kryjówkę odkrywa zespół kosmitów zajmujących się wyłapywaniem ludzi i usiłuje popełnić samobójstwo, gdyż noszenie w sobie intruza jest dla niej gorsze niż śmierć. Jednak kosmici nie są tępymi półgłówkami i potrafią uleczyć niemal wszystkie choroby i obrażenia. Doprowadzają do porządku połamane ciało dziewczyny i wszczepiają jej do umysłu Wagabundę. Tajemnicza istota nie przewiduje jednej rzeczy: tego, że Melanie Stryder będzie się jej opierać. Początkowe słowne utarczki szybko zamieniają się w potok wspomnień zalewających świadomość Wagabundy. Kosmitka w końcu im ulega i zaczyna sprzyjać swojej nosicielce - a aby zapewnić bezpieczeństwo Mel i sobie samej, musi uciec do rebeliantów. To w ich siedzibie wszystko się zmienia, a ja nie mam sumienia, by mówić Wam o co chodzi. Ale powiem Wam jedno: dzieje się wiele, a obserwowanie tych wydarzeń to uczta dla wyobraźni. Od lektury "Gwiazd naszych wina" nie towarzyszyło mi tyle skrajnych emocji, co przy tej książce. Aż trudno uwierzyć, że za powstanie czegoś tak wyjątkowego i cudownego odpowiedzialna jest osoba, która napisała infantylną opowiastkę o zniewieściałym wampirze i jego wybrance serca... Tak naprawdę ciężko byłoby mi powiedzieć cokolwiek złego o "Intruzie". Jest to nad wyraz piękna powieść, zawierająca wspaniałą, mądrą i wartościową opowieść, z którą grzech się nie zapoznać. Napisana jest niezwykle plastycznym, poetyckim językiem, a polskie tłumaczenie w stu procentach to oddaje, dzięki czemu czyta się ją z prawdziwym entuzjazmem. Choć od mojej pierwszej styczności z książkowym "Intruzem" minęło już trochę czasu, to i tak pozostaję pod ogromnym wrażeniem historii zamkniętej na kartach tej książki. Podziwiam autorkę za świetny pomysł na fabułę, która jest poruszająca i jedyna w swoim rodzaju, a także cieszę się, że całość zamyka się w jednym tomie. Jasne, że można byłoby zrobić z "Intruza" tasiemca, ale ja uważam, że wszystko, co było ważne w tej historii, zostało już powiedziane. I niech tak zostanie. Gdybym miała podsumować tę powieść jednym słowem, powiedziałabym, że jest niepowtarzalna. Dostarczyła mi ona tylu wzruszeń i emocji, że wystarczy mi ich na bardzo długo. Książka nie ma żadnych wad - jest wspaniale napisana i niesie za sobą pewne przesłanie, a co za tym idzie: ma ona jakiś sens. "Intruz" jest zdecydowanie najlepszym dziełem Stephenie Meyer i nigdy nie powiem o nim niczego złego. Wszystkim moim Czytelników, którzy do tej pory nie czytali tej powieści, polecam ją z czystym sumieniem i bez żadnych wątpliwości. Jest to bowiem historia z gatunku tych, o których nigdy się nie zapomina. Ocena: 6/6