Skoro już pierwszy mam za sobą, a zobowiązania zmuszają do dalszego słuchania, to zapoznałem się z treścią kolejnego tomu. Przy okazji udało mi się również poznać opinie czytelników płci przeciwnej na temat sagi, i ponoć “Księżyc w nowiu” jest najsłabszy i można go pominąć nie tracąc nic z fabuły. Według mnie, można go pominąć, ale z innych przyczyn. Na początku trzeciej części Meyer wykłada nam w skrócie co się wydarzyło “w poprzednim odcinku”. Ten sam mechanizm zachodzi zresztą od początku – w drugim tomie dowiadujemy się co w pierwszym, w trzecim – co w drugim. Podejrzewam, że ostatnia część mnie nie zawiedzie.
Opory były duże, mój organizm walczył, bo tak jak Bella przez cały “Księżyc…” trzęsła się z rozpaczy, a Jake z nerwów, tak ja dostawałem drgawek, bo uszy nie wytrzymywały, a ręce rwały się do słuchawek, ale obowiązek zwyciężył i w bólach dotrwałem do ostatniej sekundy. Bolało, ale okazuje się, że nie było aż tak źle. Nie aż tak, jak z pierwszym tomem sagi. Być może dlatego, że autorka nam się rozkręca – pojawia się więcej emocji i więcej akcji. Być może rozwija się jej słownik – niestety mnożące się słowa, a co za tym idzie strony, a w związku z tym długość audiobooka, zmuszają nas do poświęcenia większej ilości godzin i nerwów by to przetrwać.
Przyznać jednak muszę, że “Księżyc…” jest trochę lżejszy dla niedoświadczonego w lekturze romansów słuchacza. Choć emocji w nim nie brakuje. Jest strach - przed utratą pięknej i gładkiej skóry, lęk przed rosnącą różnicą wyglądu kochanków, jest ból po odejściu lubego, jest determinacja w dążeniu do pogłębiania psychozy i halucynacji, jest wewnętrzne rozdarcie – czy wybór Parysa, nie jest tylko środkiem zastępczym, nagrodą pocieszenia? Kolejne wewnętrzna walka – po której stronie stanąć – wampirów, czy wilkołaków? Czy wyjawić część poświęconej tajemnicy (co zresztą robi bez mrugnięcia okiem i to kilkakroć)?. Mamy też miłość, miłość i jeszcze więcej miłości. Uczucie które od samego początku jest ślepe, a do tego tak głębokie, że wystarczy tylko chwila rozłąki, by oczekiwanie na ukochanego było męczarnią. Miłość zupełnie powierzchowna, bo przechodzi ze stadium początkowego zauroczenia, przez zauroczenie, do zauroczenia. Nie liczy się nic poza cechami fizycznymi, no i może stawianie Belli na piedestale jest tu dodatkową siłą wiążącą, ale i ona nie pozostaje mu dłużna. On ją ubóstwia, ona stawia jego “marmurowy posąg” na panteonie.
Przechodząc do sedna, bo już mam dość – panna Brzydkie Kaczątko, jest bohaterem z którym ni jak nie dam rady się utożsamić – nie doświadczyłem nieodwzajemnionego zakochania, z zawodami miłosnymi jakoś sobie poradziłem, a dziecięce fantazje o elfach i książętach na białych rumakach, nie były moimi. Nie marzyłem o przymierzaniu zagubionego pantofelka o północy, zapuszczaniu warkocza, by ukochany mógł wspiąć się po nim na wierzę, nie pytałem lusterka “kto jest najpiękniejszy w świecie”. Może to właśnie sprawia, że nie jest to książka dla mnie, a może to komórki śródmiąższowe Leydiga walczą produkując testosteron ponad wymaganą normę, by pokryć straty wywołane trzydziestoma godzinami słuchania o problemach i majakach zwykłej, prostej i szarej nastoletniej dziewczyny. Właśnie dlatego Jaunatis i saga Saulelydis, bo czuję się jakbym czytał po litewsku – nie jestem w stanie tego zrozumieć.
Może to właśnie jest fenomen tej serii? Powtarzanie, że zwykła, prosta i szara nastolatka, jest niby to niezwykłym, skomplikowanym i wielobarwnym bohaterem, dzięki czemu każda niedowartościowana, niepewna siebie, niespełniona osoba może odczuwać te jakże fascynujące przygody jak własne. Pamiętajmy jednak, że jak mawiał Josef Goebbels – “kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą”, więc jeśli wasze koleżanki (lub co gorsza koledzy) zaczną zachowywać się, ubierać i wysławiać jak bohaterowie tej sagi, to może warto pamiętać o efekcie Wertera i podsunąć im odpowiednie dzieło Goethego - a nuż problemy by się skończyły.