Kunszt pisarski pani Emilii Kubaszak nie jest dla mnie czymś nieznanym. Lata temu miałam przyjemność przeczytać debiut autorki, który – choć skrywał trochę wad – uznałam za oryginalny, a przede wszystkim udany. To sprawiło, że niecierpliwie wyczekiwałam kolejnej powieści spod jej pióra. Miesiące mijały, człowiek niecierpliwie wypatrywał jakichkolwiek informacji, lecz cisza nie zwiastowała niczego dobrego. Kiedy już traciłam nadzieję, ujrzałam zapowiedź „Bluszczu”. Aż wytrzeszczyłam oczy, nie dowierzając temu, co znajdowało się przede mną. A jednak – pozorny sen okazał się prawdą. Tylko czy było warto tyle czekać?
MOŻESZ BYĆ KIMKOLWIEK ZAPRAGNIESZ, JEDNAK PAMIĘTAJ, ŻE PRZYWDZIEWANIE MASEK NIGDY NIE WRÓŻY NICZEGO DOBREGO.
„Nie sztuką jest udawać kogoś innego, zyskując przy tym wszystko, co najcenniejsze. Sztuką jest osiągnąć sukces, pozostając przy tym całkowicie sobą” – ta dewiza życiowa zdecydowanie nie przypadłaby do gustu pewnej siebie, znającej i skrzętnie wykorzystującej swoje atuty Beacie (Becie), która raz za razem zdobywała to, czego pragnęła, odgrywając przeróżne spektakle. Niczym zawodowa aktorka, lawirowała między bogatymi mężczyznami, opływając w dostatku. Kosztowne prezenty w postaci wycieczek, markowych perfum czy ubrań, najlepsze trunki… kobieta posiadała wszystko, na co tylko wskazała swym wypielęgnowanym paluszkiem. Do czasu, aż na jej drodze nie stanął niejaki Tymański. Jego obecność sprawiła, że wszystko, co do tej pory stanowiło dla niej rutynę, zmieniało zastygnięte kształty. Jak tylko próbowała je dopasować do odpowiednich miejsc, te ponownie zmieniały formę, wywołując przy tym szereg niespodziewanych zdarzeń. Fascynacja mężczyzną mąciła zmysły, odbierała resztki zdrowego rozsądku. Cały czas czułam, jak otaczająca tę dwójkę atmosfera się zagęszcza. Ich wieczne podchody podsycały apetyt na dalsze odkrywanie tego, co wykluwa się z ich znajomości, gdzie w międzyczasie chaos i sekrety powoli zmierzały do przodu, pozwalając sobie na wiele. Zauroczenie nabierało przesiąkającej strony toksyczności. Wylewała się z kartek, chwytała swymi szponami każdego, kto miał „przyjemność” stanąć na drodze tej dwójki. Kiełkujące intrygi, wymykające się spod kontroli sztuczki oraz wszędobylskie tajemnice odbierały mowę. Gdy tylko myślałam, że pani Emilia Kubaszak da chwilę na uporządkowanie tego rozgardiaszu, zezwoli na złapanie oddechu, atakowała z większą werwą. To, co uznawałam za łatwe do rozszyfrowania, szybko przeistaczało się w coś, czego nie byłam w stanie przewidzieć. W trakcie lektury tyle razy wypowiedziałam słowo „WOW”, że gdybym zaczęła liczyć częstotliwość jego wychodzenia z moich ust, prędzej czy później straciłabym rachubę. A ostatnie strony? Rany, toż to była dla mnie katorga, no bo jak można chcieć skończyć coś, co raz za razem wymierza policzek, zaskakując zwrotem akcji? Brzmi dość masochistycznie, ale kocham chwile, kiedy pisarze na sam koniec serwują taką bombę, że jej wybuch zmiata z siedzenia! Nie ma co, autorka powróciła do gry z takim przytupem, że trzeba zatykać uszy, by od tego nie ogłuchnąć!
Pani Emilia Kubaszak miała twardy orzech do zgryzienia. Wkroczyła na niebezpieczne rejony, naznaczając bohaterów niełatwymi przeżyciami. Obdarowując ich problemami, prawie że ukręciła na siebie bicz. Mało kto umie realistycznie odwzorować objawy. Prędzej czy później na wierzch wychodzi karykaturalna odsłona, tym samym to, co miało pokazać dojrzalsze oblicze powieści, zagłębienie się w przyczyny pewnych stanów, nabiera infantylności. W przypadku tej autorki nie mogę stwierdzić fuszerki. Odrobiła pracę domową, nie zezwalając sobie na niedociągnięcia. No, prawie. W przypadku niektórych osób aż się prosiło, by znacznie lepiej je przedstawić. Karmienie skrawkami wzmagało apetyt, tym samym liczę na to, że pani Emilia Kubaszak powoli skrobie kolejny tom, pozwalający ujrzeć to, co zostało nieco zatajone. Również nieco odrzuca sam fakt, że prawie każdy mężczyzna ślinił się na widok naszej Bety. Przepraszam, jednak nie wydaje mi się to prawdopodobne. Na pewno wśród tej zgrai znalazłby się ktoś, kto nie przepada za taką urodą i ceni sobie coś zgoła innego. Nieraz przewracałam oczami, gdy kolejny przedstawiciel płci męskiej niemal jadł z jej stóp. Spora wada, oj, spora.
JESTEŚ JEGO ŻONĄ, TAK? A WIESZ, JAK BARDZO MNIE TO NIE OBCHODZI?
Beta to ten typ człowieka, z którym za nic w świecie nikt nie chciałby podjąć się prób przyjaźni. Zapatrzona w siebie jedynaczka bogatych rodziców, pewna siebie i swoich atutów singielka, dla której przelotne romanse, pławienie się w luksusie i zbieranie drogocennych prezentów bardziej pasuje, niżeli stabilizacja. Jeżeli coś sobie ubzdura, nikt i nic nie powstrzyma jej przed dostaniem tego – w końcu prędzej czy później to otrzymuje. Do czasu. Wraz z pojawieniem się w jej życiu równie kochającego ostrą zabawę Mirka, reszta świata mogłaby przestać istnieć. Dotąd nieumiejąca sobie nigdzie zagrzać miejsca, wpadająca z jednych ramion do drugich, postanowiła za wszelką cenę stać się najważniejszą kobietą w życiu cenionego wśród rekinów biznesu Tymańskiego.
Nie cierpiałam jej. Och, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie ta harpia wzbudzała we mnie odruchy! Nieraz pragnęłam tak chwycić ją za te wypielęgnowane włoski i ofiarować cenną lekcję życiową. Nie umiałam zdzierżyć jej zachowań rozkapryszonej panienki, lecz z drugiej strony intrygowała mnie. Mogłam na nią nadawać, wymyślać dla niej coraz to ciekawsze wyzwiska (wyperfumowana lampucera to tylko początek tej zabawy), jednakże nie mogę odmówić kobiecie tego, iż była ciekawą postacią. Popapraną, toksyczną, próżną księżniczką, ale ciekawą. Równie sam Mirosław intrygował. Choć sam nie był lepszy, nieraz wprawiał w zniesmaczenie, to jego gesty, zachowania także posiadały swoje źródło, które chciałam poznać i zrozumieć. Ich relacja zmieniała barwy, zaciskała pętlę wokół szyi, podduszając. Wyzwalała praktycznie bolesne ładunki, nie dając szans na chwilę spokoju. Wiem jednak jedno – pod żadnym pozorem nie można próbować budować szczęścia na czyimś nieszczęściu, bo to miewa poważne skutki, których nie zdoła się tak łatwo zatuszować.
W tej historii nie ma miejsca na przypadki. Każdy, kto choć raz pojawił się w życiu Beaty, niósł ze sobą coś, co nadawało barw tej historii. Tytułowy bluszcz oplatał każdego bohatera, zacieśniał ich ścieżki, odbierał wolność. Przewijające się przez strony postaci wzbudzały współczucie, wywoływały wściekłość, zachęcały do uśmiechu czy też wyciskały łzy. Różne oblicza, różne życiorysy, jeden cel – chęć odnalezienia życiowego celu. Bo łatwo jest obrać znaną trasę. Trudniej jest porzucić to, co znane i udać się w przeciwnym kierunku, nie wiedząc, na co się natknie.
Podsumowując. „Bluszcz” sprawia, że nawet gdy odłożysz książkę, to i tak nie do końca zdołasz uwolnić się od tamtego świata. Toksyczna miłość i zawzięta walka o to, czego się pragnie, pozostaje w głowie na dłużej, buszując w niej i nie pozwalając na normalne funkcjonowanie. Wszechobecne intrygi, zacierające poprzednie wersje pozornych prawd sekrety oszołomią i wytrzepią niejednego. Tym samym nie sięgaj po tę książkę, kiedy nie masz czasu – nie zreflektujesz, gdy okaże się, iż masz go jeszcze mniej. Wciąga do ostatniej strony!