Stając przed pierwszą stronę „Kronik Krwi” moja persona miała wiele marzeń i wielką nadzieję. Kiedy pojawiły się smukłe palce Sydney, które wciągnęły mnie do tego świata, wiedziałam, że chcę stamtąd uciec, jak najszybciej. Pomimo tego zostałam tam i przez ten wyczyn, powinnam zostać wynagrodzona, a pannie Jill radzę w bić kołek w serce, najlepiej drewniany. Książka została napisana przez, jakże znaną i uwielbianą, Richelle Mead. Któż z fanów tego dźwięcznego gatunku, – jakim jest romans paranormalny – jej nie zna? Zachwyciła nas – w tym i mnie – serią Akademia Wampirów, jednak po lekturze tej marnej podróbki historii o Rose i Lissie, jaką są „Kroniki Krwi” sądzę, że straci dużo fanów.
„Kroniki Krwi” przedstawiają nam postać Sydney – alchemiczki, która występowała już w innych książkach owej autorki. No, ale kto to alchemik? Większości z was zapewne to pojęcie kojarzy się ze średniowiecznymi ludźmi, którzy chcieli przekształcać metal w złoto. Od tego czasu sporo się zmieniło, choć dalej parają się wszelkimi miksturami, maściami – broń boże magią! Naszej głównej bohaterce postanowiono dać szansę na odpokutowanie win – no może nie do końca, jednak ten wątek jest naprawdę mało znaczący i nie będę się nad nim zbytnio rozwodziła. W każdym razie – trafia do Palm Springs w Kalifornii. Dla większości z nas byłby to raj, jednak nie dla kogoś, kto wyrusza tam w towarzystwie wampirów i dampirów. Jednym z nich jest Jill – siostra Lissy, która została pewien czas temu napadnięta. Dlatego sprowadzono ją tutaj, żeby była bezpieczna. Dowództwo nad tą misją posiada Keith – znajomy po fachu Sydney. Wszystko z pozoru wydaje się łatwe i nieszkodliwe, i nic nie zapowiada nadchodzących kłopotów.
Co mnie zachwyciło w „Akademii Wampirów”? To, że opowiadała o przyjaźni, poświęceniu się na rzecz bliskiej osoby. Miałam nadzieję, że autorka w „Kronikach Krwi” będzie zwracała na to uwagę i postara się wnieść coś cennego do tej książki, niestety oprócz złotej lilii wytatuowanej na policzku Sydney nie zauważyłam w tej powieści nic wartościowego. Co więcej – jest ona przepełniona zbytecznymi opisami i bezsensownymi zachowaniami, które często są nieadekwatne do sytuacji, przez co mamy wrażenie, że czytamy jakieś sitcomy, a nie powieść z gatunku fantastyki.
Skoro już nawiązałam do fantastyki, to muszę przyznać, że tutaj też było cienko. Czytając „Kroniki Krwi” odniosłam wrażenie, że autorka wprowadziła wampiry do tej książki tylko po to, by nie zabrakło jej słów i nie zdarzały się jej powtórzenia. W gruncie rzeczy dopiero pod koniec ta nazwa znaczy coś więcej i widzimy, że naprawdę są istotami nocy nie tylko z nazwy. Szkoda, że tak późno, bo gdyby pisarka postarała się bardziej, to z tej historii mogłoby coś wyjść. Niestety, przez większą połowę powieści miałam wrażenie, że czytam o zwyczajnych nastolatkach, którzy nie mają żadnych mrocznych tajemnic, ani nadnaturalnych mocy.
Przez połowę książki prawie nic się nie działo. Kiedy doszłam do około 120 strony, zorientowałam się, że miała to być powieść o wampirach, a nie o tym, jakie rozterki przeżywa Sydney, kogo nie lubi itp., itd. Wydaje mi się, że autorka nie wiedziała do końca, jak wprowadzić nas do tej historii, bez zdradzania nam fabuły poprzednich tomów, czego nie dało się ominąć. Może nie do końca jej się to udało, ale jej starania nie poszły na marne, bo w gruncie rzeczy, dzięki tej powieści zapragnęłam poznać to lepsze oblicze Richelle Mead , czyli kolejne tomy Akademii Wampirów.
Co do samych postaci, to osoby, które czytały poprzednią serię tej autorki nie doznają większego zaskoczenia, ponieważ większość tych – jakże zacnych – person już zagościła w skromne progi Akademii Wampirów. Wyjątek stanowią ludzie, którzy mieli czelność wtargnąć za kurtynę „Kronik Krwi”. Jeśli chodzi o konstrukcje charakterów, to autorce nie do końca to wyszło. Załóżmy taki Adrian, – do którego wzdycha prawie każda fanka dzieł Richelle Mead – nie zachowuje się, jak ktoś, komu zależy na dobrze Jill, tylko jak samolubny głupek. Nie rozumiem do końca, czym zachwycają się jego wielbicielki, choć muszę przyznać, że rzeczywiście zaczął mnie trochę interesować. Co do innych postaci, to niespecjalnie jest, o czym pisać. Nie powalają na kolana i swoim zachowaniem strasznie mnie drażnili. W dodatku odniosłam wrażenie, że większość z nich nie posiada cech, dzięki którym byliby rozpoznawalni przez czytelnika, co bardzo mnie denerwowało. Niestety, nie zawsze dostajemy to, co chcemy.
Sam pomysł na książkę nie był zły. Autorka chciała pokazać nam inne oblicze świata, który większość z was już zna. Czy jej się udało? W sumie tak. Udowodniła mi, że wszystko lepiej wygląda z punktu widzenia Rose, niż Sydney. Natomiast, jeśli chodzi o pozytywy tej powieści, to na pewno jest to zakończenie, które udowodniło, że Richelle Mead naprawdę ma talent i potencjał, który – niestety – nie zawsze potrafi wykorzystać.
Reasumując – „Kroniki Krwi” nie są brawurową powieścią. Na pewno nie zdobędą takiej sławy, jak „Akademia Wampirów”, jednak fanki Richelle Mead z pewnością przeczytają tę książkę, przez co nie zaginie ona bez śladu poprzez natłok innych – czasami lepszych – dzieł tego pokroju. W sumie trudno zdecydować, komu ta pozycja przypadnie do gustu. Osoby, które przeczytały poprzednią serię autorki, mogą się niemile zaskoczyć, choć z tego, co widzę, bardzo wielu osobom, ta powieść bardzo się podobała. Dlatego myślę, że każdy sam powinien zadecydować, czy chcę zapoznać się z owym tytułem. Ja tego żałuję, jednak dla innych może okazać się to strzał w dziesiątkę.