Zwykle sięgam po książki z własnej woli. Ewentualnie, gdy znajomi zmuszają mnie siłą do zapoznania się z jakąś powieścią, wtedy wiem, że na pewno warto. Jednak bywa i tak, że do danej książki zupełnie mnie nie ciągnie, a muszę się z nią zapoznać, przynajmniej według nauczycielki języka polskiego. Lektury szkolne są dla mnie czymś okropnym. Jeżeli polecają je poloniści, wiem, że powieść okaże się albo nudna, albo przeznaczona dla młodszej młodzieży. Po „Statki, które mijają się nocą” Zofii Chądzyńskiej sięgnęłam z ogromnym niezadowoleniem. Sądziłam, że to książka, która spodoba się tylko dorosłym, niezaznajomionym z modną obecnie literaturą dla młodzieży, że w mig o niej zapomnę, że okaże się niebywale nudna. Po takim wstępie chyba wszyscy już zdążyli się domyślić, iż sromotnie się myliłam, a książka bardzo mi się spodobała.
Paweł Radwański, dziewiętnastoletni student psychologii, jedzie do Wrocławia, by w poprawczaku zebrać materiał na studia. Zatrzymuje się u Zuzanny, z którą niegdyś przyjaźniła się jego matka. Chłopak poznaje jej córkę, Erykę. Dziewczyna izoluje się od świata, nie chodzi do szkoły, nie potrafi się porozumieć z matką ani nianią. Młodzi ludzie spędzają ze sobą tydzień. Paweł stara się zrozumieć podłoże takiego, a nie innego zachowania Eryki, ona natomiast próbuje odsunąć się od niego, chce nadal bezczynnie przesiadywać w swoim pokoju.
Początkowo nie lubiłam głównej bohaterki, Eryki. Jej zachowanie wydawało mi się kompletnie niezrozumiałe. Myślałam, że jest rozpieszczoną nastolatką i uważa, że wszyscy powinni skakać wokół niej i spełniać wszystkie, najdziwniejsze nawet zachcianki. Jednak z biegiem wydarzeń zaczęłam, podobnie zresztą jak Paweł, odkrywać w niej ukryte pokłady dobroci. Nie jest zła, po prostu zwraca na siebie uwagę.
Zofia Chądzyńska w swej powieści poruszyła bardzo ważny temat - kontakt dzieci z rodzicami. Paweł kocha swoją mamę najbardziej na świecie, rozmawia z nią o wszystkim i szanuje ją. Natomiast matka Eryki, Zuzanna, nie ma dla niej czasu. Po rozstaniu z mężem popadła w pracoholizm. Jest weterynarzem i całe dnie spędza w lecznicy, ignorując i oskarżając o całe zło świata swoją szesnastoletnią córkę. Nastolatka czuje się z tym okropnie. Ma żal do Zuzanny i bez ogródek mówi jej, że nie prosiła się na świat, matka nie musiała jej urodzić. Chądzyńska, poprzez skontrastowanie dwóch, tak odmiennych osobowości, pokazuje, co może się stać, kiedy dziecku brakuje miłości, ale także co zrobić, aby temu zapobiec.
Tytuł książki nawiązuje do wiersza amerykańskiego poety, Henry’ego Longfellowa, który przetłumaczyła Chądzyńska. „Statkami” w powieści są Eryka i Paweł. Młodzi ludzie dochodzą do porozumienia, a następnie oddalają od siebie. I to nie jeden raz. Przebieg ich znajomości można by przedstawić jako sinusoidę.
Statki, które mijają się nocą,
w przelocie do siebie coś mówią.
Daleki znak, syreny zew,
co znów w ciemnościach się gubią.
Tak i my w życiu oceanie
mówimy, a ktoś nas słyszy,
Spojrzenie tylko, tylko głos,
tylko znak – potem znów ciemność i cisza.
Po raz pierwszy szkolna lektura pochłonęła mnie tak, że, czytając, nie zwracałam na nic innego uwagi. Ponad 150 stron przeczytałam w jeden wieczór, a gdy przewróciłam ostatnią kartkę… rozpłakałam się. Naprawdę. Powieść nie jest wzruszająca, ale zżyłam się z bohaterami i nie chciałam się z nimi rozstawać. Ubolewam nad tym, iż Chądzyńska napisała tylko jedną książkę o Eryce i Pawle. Ile bym dała za to, aby móc przeczytać, co działo się z nimi później!
Cieszę się, że moja nauczycielka polskiego niejako zmusiła mnie do przeczytania tej powieści. Inaczej pewnie nawet nie dowiedziałabym się o jej istnieniu. Gorąco polecam tę książkę szczególnie młodzieży, która na co dzień zaczytuje się w romansach paranormalnych (też je lubię!), ale sądzę, że spodoba się ona i dorosłym. Dobrze jest czasem przeczytać coś innego niż zwykle. „Statki, które mijają się nocą” to powieść, do której aż chce się wracać, zatem musi na stałe zagościć w mojej biblioteczce.