Nie ma chyba osoby wśród miłośników książek, która nie słyszałaby nazwiska Stephena Kinga. Ja sama z twórczością Kinga spotkałam się już dość dawno temu, kiedy wpadła w moje ręce książka pod tytułem „Desperacja”, która nie zrobiła na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Mało tego, jakoś zawsze miałam awersję do autorów czy książek, które czytają wszyscy. A na pewno duża większość czytelników. A z „Lśnieniem” tak naprawdę spotkałam się kilka lat temu przy okazji słynnego filmu wyreżyserowanego przez Stanley’a Kubricka, którego zresztą nie obejrzałam nawet do końca. Jakiś czas później przeglądając gdzieś w Internecie listę 100 lektur, które trzeba przeczytać, natknęłam się znowu właśnie na tę książkę.
Jednak King w dalszym stopniu mi jakoś „nie podchodził”, więc odłożyłam to na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ostatnio jednak zauważyłam tę książkę na półce mojej siostry, więc znalazła się, chcąc czy nie chcąc, wśród moich pożyczonych książek do przeczytania. Skoro pożyczona, trzeba więc przeczytać i oddać jak najszybciej. Mimo że był to King, do którego nie pałam zbyt wielką miłością i nigdy nie pałałam, przełamałam się i zaczęłam czytać.
Były nauczyciel, Jack Torrance, dostaje pracę dozorcy opuszczonego na zimę, położonego wysoko w górach hotelu. Jest to dla niego szansa, ponieważ od dawna Jack pracuje nad książką, a ta praca dałaby mu czas na jej ukończenie. W związku z tym wraz z żoną i pięcioletnim synem Danny’m, przeprowadza się na kilka miesięcy do Panoramy. Danny jest bardzo inteligentnym chłopcem, mądrym jak na swój wiek i przede wszystkim obdarzonym „jasnością” – potrafi odczytywać myśli i uczucia innych osób, widzi rzeczy, które się wydarzyły nie wiedząc o tym i potrafi przewidzieć sytuacje, które dopiero mają nadejść – posiada jakby szósty zmysł, który pozwala mu odbierać fluidy, krążące na zewnątrz. Po przeprowadzce do hotelu staje się to jego zgubą – odcięta od świata Panorama wydaje się jakby żyć własnym życiem i wszystko wskazuje na to, że powoli, ale skutecznie doprowadza ojca Danny’ego, Jacka, do utraty zmysłów.
Stephen King wygrał ze mną. Dałam się wciągnąć w tę pełną grozy i napięcia książkę. Momentami nawet nie mogłam się od niej oderwać. Nie mam porównania z innymi powieściami Kinga, ale czytając gdzieś opinie, spotkałam się z informacją, że swoją przygodę z mistrzem horroru warto rozpocząć właśnie od tej książki. I z tym się muszę zgodzić, bo na mnie zrobiła wrażenie. Nie wiem, jaka byłaby moja reakcja na jakąkolwiek inną jego powieść, z drugiej strony cieszę się, że to właśnie było „Lśnienie”. Zapominając o przeczytanej lata temu „Desperacji”. Bo to właśnie „Lśnienie” tak naprawdę uważam za tę pierwszą.
King stworzył niesamowity klimat, przerażający, pełen grozy, ale do tego stopnia interesujący, że przekładamy strona za stroną, nie zwracając nawet uwagi na objętość, te blisko 700 stron. Ale to nie jest jedynie horror, który trzyma w napięciu niemalże do ostatniej strony. Dzięki Stephenowi Kingowi czytelnik może się wczuć w rolę każdego bohatera z osobna –poznać dokładnie ich myśli, uczucia i emocje. Do tego książka jest tak realistyczna, że czytając ją wieczorem przed snem, w pustym mieszkaniu, samemu ma się ochotę zaszyć się w kącie z nożem w ręku, czekając na wyimaginowane nie wiadomo co, sami zaczynamy wyczuwać jakieś zło w powietrzu. Chcesz się bać? Czytaj tę książkę w nocy. Efekt będzie na pewno niezapomniany. Tym, którzy nie chcą mieć koszmarów w nocy, radzę sięgać po tę książkę w dzień – ale i wtedy nie gwarantuję spokojnej lektury bez dreszczyku i bez lęków, że gdzieś tam czyha na nas jakiś potwór w masce, z młotkiem w ręku…
Kinga nie lubiłam, ale za tę książkę go lubię. Nie wiem, czy sięgnę z najbliższym czasie po jakiś inny jego horror, ale do „Lśnienia” chciałabym kiedyś jeszcze wrócić.