"Martha Quest" to pierwszy tom serii "Dzieci przemocy" i zarazem moje drugie spotkanie z Doris Lessing. Spotkanie, dodam, bardzo udane.
Tytułowa bohaterka to młoda dziewczyna, mieszkająca z rodzicami na farmie w brytyjskiej kolonii gdzieś w Afryce. Martha dorasta obserwując otaczający ją rasizm i społeczną nierówność. Buntuje się także przeciw rodzicom - ojciec dziewczyny żyje wyłącznie wspomnieniami z I Wojny Światowej, a matka próbuje przelać na córkę własne, niespełnione marzenia i ambicje. Szukając własnej drogi Martha opuszcza rodzinny dom i przenosi się do miasta, gdzie podejmuje pracę w kancelarii adwokackiej. Samodzielne życie dziewczyny, w zamyśle oparte na samodoskonaleniu i robieniu kariery, sprowadza się jednak głównie do pasma nocnych potańcówek. Choć Martha buntuje się przeciw podłemu traktowaniu rdzennych mieszkańców kolonii, tak naprawdę nie ma odwagi głośno wyrażać swoich poglądów. Niby czasem coś przebąknie, ma się to jednak nijak do jej pełnych pasji i zapału przemyśleń.
Szukając swojego miejsca w życiu, Martha pozostaje bierną, pozbawioną jakiejś iskry osobą. Z jednej strony wyprowadza się od rodziców wbrew ich woli - czyli można przypuszczać, że ma silną osobowość. Z drugiej - wszystkie plany i ambicje, o których gorączkowo rozmyśla, przegrywają w konkurencji z atrakcyjnym życiem towarzyskim. Martha jest dla mnie osobą, która robi mnóstwo planów, ale żadnego nie realizuje. Zamierza robić karierę, ale z chodzenia do szkoły rezygnuje pod byle pretekstem, a kurs dla sekretarek, na który się zapisuje szybko przestaje ją interesować. Nawiązuje kontakt z grupą ludzi o podobnych na kwestie społeczne poglądach, ale nie idzie na kolejne spotkanie, bo ludzie wydają jej się nudni. W końcu wychodzi za mąż za mężczyznę, którego ani nie kocha, ani nie szanuje, a na samo małżeństwo nie ma najmniejszej ochoty. A wszystko to bez słowa sprzeciwu.
Dziewczyna, która stale rozmyśla o tym, że ludzie powinni być traktowani równo i sprawiedliwie, jednocześnie bez sprzeciwu żyje w świecie, w którym czarny może być tylko służącym lub kelnerem i zarabiać ułamek tego co biały, a Żyd to gorszy gatunek człowieka, z którym nie wypada się zadawać.
To "rozdwojenie" Marthy irytowało mnie przeokropnie. Do końca lektury nie traciłam nadziei, że ta młoda kobieta w końcu rzeczywiście wcieli swoje poglądy w życie i jakoś o nie zawalczy, że zrealizuje choć jeden ze swoich życiowych planów. Ale nic z tego. Z drugiej strony - czy nie tak właśnie zdarza nam się postępować? Czy nie bywa, że robimy krok ku wyznaczonemu celowi, a potem rezygnujemy z dalszej drogi? Przecież nieraz snujemy ambitne plany, które pochłaniają tyle energii, że nie wystarcza już siły na ich realizację.
Mimo wszystko jakoś nie zapałałam sympatią do bohaterki książki.
Ciekawy portret kobiecy to jedno, ale dla mnie najbardziej interesujące było w tej lekturze tło. Właśnie kwestie traktowania czarnych przez białych, niska pozycja społeczna Żydów, którzy zajmują w książce całkiem sporo miejsca. Lessing opisała świat, w którym rozpuszczony młodzian spędzający czas na balangach znaczy więcej niż ciężko pracujący Żyd. Świat, w którym "czarnucha" za gwałt na białej dziewczynie czeka śmierć. A jednocześnie białemu chłopakowi, który gwałci czarną dziewczynę, każe się tylko zapłacić grzywnę.
I to właśnie kwestie tej nierówności i rasizmu dotknęły mnie podczas lektury "Marthy Quest" najbardziej i dostarczyły najwięcej materiału do przemyśleń. Całkiem tak samo jak książki Coetzeego.
Warto przeczytać, choćby po to żeby spojrzeć na nieco inną Afrykę.