Kady Cross zadebiutowała na rynku wydawniczym książką „Dziewczyna w stalowym gorsecie”. Była to powieść rozpoczynająca serię, której tytuł brzmi Kroniki Steampunku. Trzeba przyznać, że tego typu literatura nie jest jeszcze tak bardzo rozpowszechniona w naszym kraju, dlatego stanowi miłą odmianę od całej dostępnej reszty. Osobiście ze steampunkiem mam mało wspólnego i znawcą nie jestem, ale wizja pani Cross jest taka całkiem całkiem…
Minęło kilka miesięcy od wydarzeń, które miały miejsce w pierwszej części. Tym razem Finley Jayne trafia do Nowego Jorku. Oczywiście nie sama – towarzyszy jej książę Griffin, Emily i Sam. Nie myślcie sobie również, że była to taka zwykła zachcianka, żeby wybrać się na wycieczkę za ocean. W Nowym Jorku mają do wykonania pewne zadanie, muszą wyswobodzić swojego przyjaciela z rąk nikczemnego złoczyńcy znanego jako Reno Dalton. Jednak życie tutaj różni się nieco od życia w Anglii. Nikt tutaj nie liczy się z tytułem Griffina, a cały Manhattan znajduje się pod panowaniem różnych gangów. A ich członkowie są gotowi na wszystko… I jak się okazuje, Finley będzie musiała zostać członkinią jednego z nich, aby ocalić przyjaciela.
Muszę przyznać, że odkąd zobaczyłam zapowiedź tej książki to stale zastanawiałam się, czemu na okładce pojawiła się inna dziewczyna niż Finley. I czemu akurat mechaniczny kołnierz? Szczerze obawiałam się, że losy panny Jayne zejdą na dalszy plan i pojawi się nowa bohaterka. Jeśli chodzi o nową istotę płci żeńskiej – faktycznie, pojawia się, ale to nadal Finley znajduje się na przedzie. Właściwie to polubiłam tę dziewczynę, a zwłaszcza jej mroczną stronę. Gdy Finley pokazuje pazurki, potrafi o siebie zadbać, a co więcej – każdemu napyskować i skopać tyłek, to wtedy uśmiech automatycznie wskakuje mi na twarz. Mocne bohaterki to znakomita sprawa. A co się tyczy dwóch nowych postaci, które autorka wprowadziła… Reno Dalton to taki pewny siebie, bezczelny typek, który pełni rolę czarnego charakteru. No i nowa panna – Mei. Właściwie to… od samego początku coś mi w niej nie pasowało. Przyjaciółkami to byśmy chyba nie zostały…
Sama fabuła została poprowadzona sposób neutralny, ale jednak coś zachęciło mnie do dalszej lektury. Odniosłam nawet wrażenie, że autorka nieco się rozwinęła i zaczęła zwracać większą uwagę na szczegóły i tym razem stworzyła dokładniejsze opisy. Chwilami za pomocą wyobraźni przenosiłam się na ulice Nowego Jorku, co bardzo mi się spodobało. Niestety sama intryga i tajemnica, wokół których kręci się cała akcja okazały się być przewidywalne, przynajmniej w moim przypadku. Tego żałuję chyba najbardziej, bo jednak, gdy okazuje się, że od samego początku wiedzieliśmy, jak wszystko się skończy, to czytanie punktu kulminacyjnego nie daje aż tak dużej radości. Osobiście dodałabym tutaj również nieco więcej napięcia, emocji i dramaturgii. Brak tych elementów sprawia, że historia nieco traci w naszych oczach i wydaje się być troszeczkę jałowa.
Pojawiają się tutaj pewne fakty historyczne, chociażby to, że mniej więcej w tamtym okresie czasu gangi w Nowym Jorku były czymś na porządku dziennym. Istniała również okolica Five Points. Jeżeli kogoś ten temat wyjątkowo zainteresował, to autorka odsyła nas do twórczości Herberta Asbury’ego - „The Gangs of New York”. Być może kojarzycie również film o tym samym tytule, który powstał na podstawie tej książki. Dodatkowo pojawia się tutaj słynny naukowiec – Nikola Tesla. Jeśli chodzi o motyw steampunku, to jest on obecny i to w dosyć dużej mierze, ale nie jest to dla mnie nic nadzwyczajnego. Chociaż mechaniczna pantera Emily mnie urzekła! W książkach pani Cross jest spory potencjał, ale autorka nie potrafi go wykorzystać całkowicie.
Oczywiście, jak to zawsze bywa, pojawia się wątek miłosny – rzecz nie do uniknięcia w większości książek. O tyle dobrze, że nie jest on rzeczą dominującą, raczej uzupełniającą, chociaż subtelne elementy romansu można wyczuć w wielu momentach, bo nie dotyczą one tylko Finley i jak łatwo można przewidzieć, księcia Griffina. Niestety, może Was zdziwię, ale osobiście im wcale nie kibicuję! A dlaczego? Bo owy książę wydaje mi się być mdły i nijaki. Tutaj zdecydowanie skłaniam się ku mrocznej stronie Finley i jestem za czarnymi charakterami. Może nie za Daltonem, bo to raczej typowy „dupek” a nie niebezpieczny, ale zarazem intrygujący przystojniak, ale taki Dandy, którego poznaliśmy w pierwszej części… to już zupełnie inna sprawa. Szkoda tylko, że tutaj go zabrakło, ale jestem w stanie to zrozumieć.
„Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu” to w miarę godna kontynuacja serii. Czytało mi się ją równie przyjemnie, pomimo pewnych niedogodności, o których wspomniałam powyżej. Było to miłe doświadczenie umożliwiające mi przeniesienie się w czasie do roku 1897 i przeżycie wraz z bohaterami kilku przygód. Z łatwością wyobraziłam sobie książkowy świat, a momentami poczułam się zżyta z główną bohaterką. Czyta się ją lekko i przyjemnie, chwilami potrafi wciągnąć i umożliwia nam oderwanie się na chwilę od otaczającej nas codzienności. Nie jest to literatura górnych lotów, ale i tak z chęcią zapoznam się z kolejnymi częściami Kronik Steampunku, a tom drugi otrzymuje ocenę 6,5/10.