Bardzo przeze mnie lubiana polska pisarka fantasy debiutowała tą właśnie powieścią. Zachwycona jej „13.aniołem”, który był genialny oraz innymi, dobrymi (jak „Diabeł na wieży”) lub bardzo dobrymi („Przedksiężycowi”) książkami, spodziewałam się wiele i po tej pozycji.
"Miasto w zieleni i błękicie” jest na razie najgorszą powieścią Anny Kańtoch, jaką przeczytałam.
„Najgorsza” to jednak złe słowo. Ma za bardzo negatywny wydźwięk, a przecież książka nie była zła. Była tylko słabsza niż jej następczynie. Dostrzegam w tym jednak pewien ogromny plus – mogę obserwować, jak pięknie rozwija się talent pani Kańtoch. Jak każda kolejna powieść jest lepsza pod względem stylistycznym i fabularnym, jak wszystko dopracowane jest w najmniejszym nawet szczególe i dopięte na ostatni guzik.
Każdemu początkującemu pisarzowi życzę takiego progresu.
O czym traktuje pisarski debiut pani Kańtoch?
Rzecz dzieje się w Okcytanii – fikcyjnym kraju, w którym rozgrywają się również przygody Domenica Jordana, znanego nam ze zbioru opowiadań „Diabeł na wieży” pogromcy potworów – a dokładniej na przynależącej do niej wyspie Serralangue, którą kiedyś zamieszkiwał lud Neahelitów wierzących w boga Djevrę. Gdy któryś z ludzi umierał, a następnie dzięki mocy boga zostawał przywrócony do życia, oznaczało to, iż Djevra pragnie, aby taki osobnik mu służył jako soutzene – czarownik.
W czasach, w których dzieje się nasza historia, prawdziwych soutzene już prawie nie ma. Neahelici zostali wybici przez Okcytańczyków – przybyszy z kontynentu, którzy wprowadzili swoje zasady, swoją magię i swojego Boga.
Melisandra d’Aleume została soutzene po tym, gdy Djevra w dzieciństwie wrócił jej życie. Dziewczyna utonęła, dlatego teraz, gdy dane jest jej spoglądać w przyszłość, wszystko widzi w barwach zieleni i błękitu. Po zakończeniu nauki w Domu Ciemnego Księżyca, postanawia wrócić do swojego rodzinnego Quinson – do matki i siostry Isabel. Zostaje przyjęta z umiarkowaną radością – ma wrażenie, że rodzina jest raczej niepewna w stosunku do niej, a może nawet trochę się jej boi. Najbardziej zadowolony z jej przyjazdu wydaje się kuzyn Marcelin, który w przyszłości ma objąć dowodzenie nad rodzinnym majątkiem. Siostra Mel jest zaręczona z hrabią de Fontmartis – człowiekiem, który uważa się za nieomylnego i który od samego początku nie przypada Melisandrze do gustu.
W drodze do domu, Melisandra spotyka rodzinę Delmayów – panią Delmay, jej córkę Paulinę i syna Flaviana. Wokół matki i jej syna czarownica dostrzega pewną aurę cierpienia. Czuje też, że los zaczyna ją łączyć z tą rodziną, nie wie jednak, co takiego ma się wydarzyć. Wyraźnie dostrzega, że Flavian skrywa jakąś tajemnicę, której nie chce jej wyjawić.
W miarę spokojne życie Quisończyków wywraca się do góry nogami, gdy zostaje zabity pułkownik Delmay – ojciec Flaviana, a o zbrodnię podejrzany jest ktoś władający magią. Ten incydent oraz jego następstwa sprawiają, że czarownicy przestają być w Quinson popularni, a miejsce podziwu i fascynacji zajmuje nienawiść do wszystkiego, co magiczne.
Melisandra zostaje poproszona o pomoc w rozwiązaniu zagadki śmierci pułkownika. Nie jest to jednak jedyny problem, z którym przychodzi jej się zmierzyć.
Udało mi się mniej więcej nakreślić zarys fabuły tej książki. Tak naprawdę jednak jest to powieść o wszystkim i o niczym. Początkowo mamy powrót Melisandry do domu, jej spotkanie z rodziną Delmayów, zagadkową śmierć pułkownika… Wydaje się, że to właśnie ten wątek kryminalny będzie grał główną rolę w powieści. Autorka odstępuje jednak od niego na jakiś czas w momencie, gdy Melisandra wyjeżdża do Domu Snów – siedziby soutzene – niejako w roli szpiega. Wówczas akcja skupia się bardziej na życiu mieszkańców, niż rozwiązywaniu zagadki. Później mamy jeszcze więcej zagadek, kilka dodatkowych morderstw i niepokojący sen o siostrze, którego Melisandra nie może rozszyfrować. Chociaż skończyłam czytanie zaledwie wczoraj, więc jestem jeszcze na świeżo, już nie potrafię sobie przypomnieć wielu zdarzeń.
I wciąż nie mogę rozszyfrować, o co tak naprawdę w tej książce chodziło.
Główną bohaterką jest Melisandra – kobieta, która nie cofa się przed kłamstwem, jest dość bezpośrednia, nie przestrzega konwenansów, a wśród ludzi budzi sympatię, fascynację i podziw, bądź też zgorszenie, niechęć i oburzenie. Dla mnie jednak wypada nieco blado.
Najwyraźniej świeci gwiazda innego bohatera – prawnika Joaquima de Sevrin. Jest on osobą spokojną i zrównoważoną, potrafi panować nad emocjami i manipulować ludźmi tak, żeby powiedzieli lub zrobili to, czego od nich oczekuje. Jest jednym z uczestników śledztwa w sprawie śmierci pułkownika Delmaya i to jemu pierwszemu udaje się poskładać do kupy fragmenty układanki. A w dodatku całkiem nieźle umie walczyć.
Polubiłam również młodego Marcelina, który od początku wspierał Melisandrę i potrafił zrównoważyć w swym umyśle chęć przeżywania przygód z rozsądkiem. Nie mogę ocenić obiektywnie jego postaci, właśnie ze względu na tę moją sympatię.
Pozostali bohaterowie – chociaż oczywiście mają pewne wyróżniające ich cechy – stanowili w zasadzie jedynie tło. Czasem musiałam się zastanowić, kto jest kim. Nawet postać samego mordercy nie była dość mordercza.
Czytało się, owszem, całkiem przyjemnie, chociaż nie był to tak dobry styl, jak w późniejszych powieściach pani Kańtoch. Od czegoś jednak trzeba zacząć, wiec przy ocenie cały czas muszę pamiętać, że jest to debiut, a debiuty nie muszą być od razu genialne.
Ten jest raczej średni. Myślę, że autorka nie miała tak do końca pomysłu, jak to wszystko połączyć w zgrabną całość, żeby było magicznie, ciekawie i z nutką kryminału.
Naprawdę, ciężko jest mi oceniać tę książkę. Ciężko, bo z jednej strony nie była to zła książka, czytało się dobrze, niektórych bohaterów nawet polubiłam, a wątek miłosny (tak, naprawdę, jest tam wątek miłosny) był tak subtelnie wpleciony, że naprawdę mi się spodobał. Z drugiej strony spotykałam już lepsze książki, a ta tak naprawdę jest o wszystkim i o niczym.
No i ten sentyment do autorki…Całe szczęście pani Anna Kańtoch zaszczyciła nas lepszymi książkami i mam nadzieję, że wciąż swój talent rozwija i jeszcze wiele jej dzieł będę mogła przeczytać i będę one genialne jak „13.anioł”.