Trzecia to już (po 'Gulaszu z turula' i `Czardaszu z mangalicą') czytana przeze mnie eseistyczno-podróżnicza książka Vargi o Węgrzech. Znowu pan Krzysztof podróżuje po obrzeżach swojej drugiej ojczyzny, dostajemy więc kolejny obraz węgierskiej prowincji.
Z reguły jest tak, że gdy sięgam do nowej książki, to czytam parę stron wstępu, aby poczuć dzieło i zdecydować, czy chcę kontynuować lekturę. W przypadku tej książki, gdy zacząłem czytać, to nie mogłem się oderwać. Bardzo wciąga ta opowieść o podróży po peryferiach państwa węgierskiego, z wizytowaniem prowincjonalnych muzeów, obiektów kultu, z objadaniem w się w gospodach tamtejszych, czyli czardach. Ma Varga swój styl hipnotyzujący, można napawać się jego frazą i jeśli nawet opowiada o bzdetach, to pisze pięknie i uwodzi czytelnika.
Niemniej po pewnym czasie opisy tych miasteczek o nazwach trudnych do zapamiętania nużą, stają się zbyt powtarzalne, wizytujemy podobne knajpy, cmentarze, pomniki, muzea, łaźnie, hotele, cała ta prowincja węgierska jest mocno prowincjonalna (w tym kraju jedyną metropolią jest Budapeszt). Czasami leży w całkowitym upadku i nędzy, czasami jest lśniąca, bo mądrze wydała pieniądze unijne; niemniej wszystko to razem staje się mocno monotonne. Dlatego musiałem sobie robić przerwy w lekturze, czytać jeden rozdział dziennie, wtedy było w miarę w porządku.
Może najciekawsza w książce była dla mnie warstwa gastronomiczna, bo przecież prawdziwa kuchnia węgierska jest właśnie tam, na prowincji, a nie w Budapeszcie. Ma się wrażenie gigantomanii i tłustości tej kuchni, od samej lektury brały mnie mdłości, weźmy, chociażby taki cytat: „siedziały całe rodziny i pożerały gigantyczne porcje mięs z frytkami. Jak sprawdziłem w jadłospisie, były to zestawy na dwie, cztery albo sześć osób, składające się z kurczaka faszerowanego serem i suszonymi śliwkami, kotleta schabowego, karkówki, kaczego uda, pieczonego boczku, smażonych pieczarek, duszonej kapusty, ryżu oraz frytek.” O ludzie...
W sumie to ciekawa i na swój sposób egzotyczna lektura.