„Włoszka z Brooklynu” oczarowała mnie już okładką, która przedstawia kobietę spoglądającą na
monumentalny Most Brookliński (ang. Brooklyn Bridge). Doskonałe odzwierciedlenie treści powieści. Most Brookliński łączy Brooklyn z Manhattanem podobnie jak Evelina łączy swoje dwa światy – północne Włochy, w których się wychowała z Nowym Yorkiem, do którego wyemigrowała. Historię „Włoszki z Brooklynu” chłonęłam całą sobą, to było nie tylko czytanie, ale przeżywanie, doświadczanie życia razem z Eveliną. Życia z jego pięknymi stronami usłanymi płatkami róż, które delikatnie otulały mnie swoim zapachem ale i dogłębnie smutnymi wydarzeniami, które raniły do krwi jak ich kolce.
Na okładce powieści Kristin Harmel w poleceniu książki podaje: „poruszająca opowieść o utraconej
i odzyskanej prawdziwej miłości”. Spodziewajcie się tego i o wiele więcej. Przepiękna. Nasycona
przeżyciami. Taka miłość, takie szczęście rzadko się zdarza. Zrozumienie bez słów. Bezwzględny chichot losu wszystko rujnuje. Przychodzi jak wojna. Niespodziewanie i niszczy wszystko. Zostają zgliszcza. Pytanie co robić: budować na nich, czy wyjechać, uciec? Evelina emigruje do Nowego Yorku. Wielkie Jabłko ma być dla niej szansą na ułożenie sobie życia po największej w życiu stracie. Czy nowe miejsce będzie dla niej oceanem szansy czy oceanem porażki? Na tle wydarzeń II-giej Wojny Światowej, antysemityzmu, opowieści o działaniach Hitlera i Mussoliniego historia Eveliny i jej rodziny, Włochów z pochodzenia i Ezry i jego rodziny, z pochodzenia Żydów, nabiera niezwykłego stanu rzeczy i ma siłę rażenia emocjami. Zakończenie było dla mnie dysonansem poznawczym a jednocześnie zrozumiałam cały kontekst. Przekonajcie się sami i przygotujcie chusteczki, łzy wzruszenia i niezgody na straty Was nie ominą...
„Włoszka z Brooklynu” to powieść, w której kontekst jest najważniejszy. Nitki czasowe i fabularne (Nowy Jork, rok 1979 i Północne Włochy, rok 1934) wzajemnie się przeplatają dając czytelnikowi pełen obraz motywacji do podejmowania bardzo trudnych decyzji. Fenomenalna historia o życiu, jego nieprzewidywalności, chichocie losu, wdzięczności za nie, która „nigdy nie przychodziła z pustymi rękami, zawsze pojawiała się w towarzystwie swojej przyjaciółki straty”. Miłość i strata nierozerwalnie się ze sobą łączą: „jeśli śmierć (...) nauczyła mnie czegokolwiek, to tego, że miłość boli. Boli tak bardzo, że głowa każe ci nie kochać, by się chronić przed cierpieniem, serce jednak tęskni za miłością i zrobi dla niej wszystko. Jest chętne cierpieć nawet za odrobinę miłości”. Sens życia: „(...) W życiu chodzi o naukę, prawda? (...) Po co tu jesteśmy, jeśli nie po to, by się rozwijać? (…) Cierpienie prowadzi nas głębiej, rozwija w nas współczucie i zrozumienie dla cierpienia innych. Stajemy się lepsi”. Rodzina, która jest najważniejsza. Ludzie, którzy w nowym otoczeniu będą życzliwi i serdeczni, staną się rodziną zastępczą na emigracji i odzyskamy poczucie przynależności. Relacje między ludźmi, które trzeba pielęgnować i podlewać każdego dnia, nie tylko od święta. Szacunku do drugiego człowieka i poszanowania godności: „ta kwestia rasy jest śmieszna, podobnie jak kwestia religii. Żydzi, katolicy, protestanci, hindusi, buddyści, wszyscy są ludźmi, powinni się po prostu dogadać i akceptować nawzajem. W końcu każdy z nas jest inny”.
„Włoszka z Brooklynu” to hołd pamięci wszystkich ludzi, których kochaliśmy a już ich z nami nie
ma. Hołd miłości, bez której nie ma życia. Hołd życia, które jest bezcenne.
Przeżyjcie tę książkę! Serdecznie polecam. Prawdziwa wirtuozeria Autorki Santy Montefiore słowem, kontekstem i emocjami.
Wydawnictwu „Świat książki” dziękuję za egzemplarz do recenzji (#reklama).