Autora znam nie od dziś. Wiele jego powieści przemaszerowało raźnym krokiem przed moimi oczami. Ale nieodmiennie kocham go za cykl opowiadań o Wielkim Guslarze, gdzie w przezabawny sposób opisywał otaczającą go rzeczywistość. Nie był to jednak pusty śmiech, bo za tą radosną fasadą kryło się zawsze głębsze przesłanie. Większość pisarzy poruszając takie tematy staje się bardziej pompatyczna, od defilady wojsk radzieckich w dniu zwycięstwa. A tylko nieliczni potrafią połączyć tak zdawałoby się niemożliwe do zgrania rzeczy, jak rozważania nad sensem istnienia z życiem przeciętnie inteligentnego Rosjanina, i to w formie fantastyczno-naukowej humoreski.
Ale dziś na tapecie mamy inną książkę, choć o temacie, który dość często przewijał się w twórczości Bułyczowa, a jest nim kontakt. Jak miałem jakieś siedem czy osiem lat, dotarł do mnie dowcip, który już wtedy miał brodę jak św.Mikołaj: Po czym poznać, że we wszechświecie istnieją inteligentne istoty? Po tym, że nie próbują nawiązać z Ziemianami jakiegokolwiek kontaktu. I chyba właśnie ten żart stał się kanwą niniejszej powieści.
Wielu autorów zmagało się z tym tematem, ale chyba żaden nie podszedł do niego w tak mało spektakularny sposób. Otóż za sprawą nieszczęśliwego wypadku siódemka kosmitów zostaje jak to się pospolicie powiada z własnym przyrodzeniem w garści. W wyniku błędu nawigatora ich statek rozbija się na naszej planecie, zaś pozostali przy życiu, dzięki kapsule ratunkowej, Domanie (planeta z, której przybyli nazywa się Dom) musieli pozbyć się nie tylko kapsuły ale i odzienia. Powodem tak drastycznego postępowania jest całkowity zakaz lądowania i kontaktowania się z Ziemianami, nałożony przez Związek Galaktyczny. Złamanie zakazu karane jest śmiercią. W kapsule jak i w ubraniach były nadajniki alarmowe, które zdradziłyby biednych kosmicznych rozbitków. Ufoludki z gołą ..., dobra, staliby się sensacją, o której dowiedziałby się Związek i przysłałby likwidatorów, zatem kontakt z tubylcami też odpadał. Siódemka Domian w składzie: Polepszony dyrektor (Po-dyrek), Poranek biegnący tuż za nim (Po-bie), Pocieszający w biedzie i bezsilności (Po-be-be), Nieustająco mile uśmiechnięta (Nie-mi), Niegasnące światło miłości (Nie-świa-mi), Opoka zwojów (Op-zwo) i Mimowolnie łagodna (Mi-ła) nago na obcej, niezbadanej i zacofanej planecie, musi sobie radzić sama bez najmniejszych szans na ratunek i z niewielkimi na przeżycie.
Po prostu bida z nędzą, żadnych laserów, robotów, gadżetów, co to za fantastyka? A jednak można i tak i na dokładkę jest i śmiesznie, i straszno.
Powieść napisana jest w formie para dokumentalnego dziennika prowadzonego przez autora oraz relacji naocznych świadków, biorących udział w wyprawie naukowej mającej na celu zbadanie niewielkiego plemienia nagich dzikusów zamieszkujących w lesie. Akcja rozgrywa się w Ligonie, wymyślonym azjatyckim państwie. Podobnie jak Wielki Guslar, który powstał tylko w wyobraźni autora na podstawie znalezionej książki telefonicznej nieistniejącego miasta. Pierwowzorem Ligonu była Birma, w której autor spędził kilka lat. Jednym z "badaczy" jest też polska dziennikarka, która wnosi największy wkład w rozwiązaniu tajemnicy owych dzikich nagusów.
Mi się podobało i to nawet bardzo 7/10 i dlatego popełniłem tą Sz-mi-re.