Bohaterowie - recenzja
„Jak jednak wie każdy miłośnik kina akcji, to kiedy wszystko wydaje się stracone, kiedy cała nadzieja idzie w diabły, kiedy zbiry uśmiechają się pod wąsem, a niewinni cywile padają na kolana, da się słyszeć czyjeś kroki, zwiastujące przybycie wybawcy. Albo jak w tym przypadku, aż ośmiu z nich”. [s. 11]
Nie wiem jak wy, ale moja rodzina w święta przypomina trochę „Szklaną pułapkę”. Są terroryści, są bohaterowie, jest zło i jedzenie oraz spora dawka dających się uniknąć dramatów. Tak, przyznaję: potrafimy się głośno i czasem wybuchowo różnić.
Tego roku jednak miałam jakby mniej cierpliwości, w związku z tym ilekroć pojawiał się temat, który miał potencjał przekształcenia się w rozwałkę pełną gębą, rzucałam w przestrzeń: a wiecie, że Arnold Schwarzenegger… i tu rzucałam jakiś zupełnie randomowy, a dopiero co przeczytany tekst z książki de Semlyena, a dotyczący Terminatora czy innego bohatera ostatniej akcji. Wszyscy patrzyli na mnie ze zdziwieniem i grzecznie mówili „a nie wiedzieliśmy” i następnie przypominali sobie coś z filmu, o którym wspomniałam i zupełnie zapominali o konflikcie, od którego byliśmy o włos.
Następnym razem (pięć minut później, przy wyborze serwisu informacyjnego, który trzeba obejrzeć, bo w wigilię dzieje się tyle, że FOMO murowane…) rzucałam: a Jackie Chan to był… i tu wstawiałam kolejną słowną durnostrojkę.
Kiedy po raz czwarty władowałam się w początek konfliktu, to już patrzyli na mnie raczej ze zgrozą, niż ze zdziwieniem. Za piątym wujek zaproponował, że może by winka, za szóstym mama kazała mi pozbierać talerze ze stołu. Za siódmym razem mój brat powiedział: a ja to i tak wolałem Rockiego. Ósmego razu nie było, bo wszyscy zdążyli się skupić na bezpiecznych plotkach rodzinnych, a nie na bieżącej sytuacji politycznej, ekonomicznej, międzynarodowej itp.
„[…] interakcja między postaciami była drugorzędna w stosunku do akcji, która musiała być dostatecznie „łubudu”, żeby wyrwać ludzi z kapci. Liczba ofiar śmiertelnych w „Szklanej Pułapce 2” miała być znacznie większa niż w pierwszym filmie - nie tylko z uwagi na scenę katastrofy samolotu pasażerskiego, czemu studio się opierało, ale na co ostatecznie wyraziło zgodę - podobnie jak i na wyczyny kaskaderskie”. [s.240]
Tak oto właśnie książka uratowała święta mojej rodziny, a może nawet zmieniła je na zawsze. Myślę, że to było jak tworzenie odruchu warunkowego: wy polityka, ja info o Jean Claudzie Van Damme. Wy o uchodźcach, ja o Dolphie Lundgenie, a co? Wy o telewizji, a ja o Chucku Norrisie. Najbardziej bała się tych dyskusji młodzież, która wzięła na siebie wyciszanie emocji starszego pokolenia w obawie przed ciotką i jej niepohamowaną żądzą dzielenia się bezsensownymi i niekontekstowymi informacjami.
Tak oto udowodniłam, że bohaterowie książki de Semlyena naprawdę uratowali pokój. Amen.
„Schwarzenegger postrzegał siebie jako kawał żelaza, a wszystkie wyzwania, jakie napotykał na swojej drodze, niczym kowalski młot, który miał wykuć z niego stal. Wymierzono mu policzek? Oto szansa, żeby nauczyć się ignorować ból. Nie ma toalety w domu? Skorzysta z garnuszka, jak bohater antycznego mitu. Kiedy jeden z należących do rodziny kotów, czarny wulkan energii imieniem Mooki, przejechał mu pazurami po twarzy, Arnold niemal wybuchnął śmiechem”. [s.32]
Ale tak bardziej serio: Nick de Semlyen i jego „Bohaterowie ostatniej akcji” to przyzwoita książka przywołująca bohaterów kina akcji lat 80. i 90. i pokazująca jak dochodzili do mniejszej lub większej sławy, jak ćwiczyli, jak budowali siebie i swój wizerunek. No i jak zarabiali i w niektórych przypadkach jak rujnowali swój dorobek.
„”Jestem świadomy, że już na zawsze utknąłem w tej postaci”, zdecydował się nareszcie przyznać Stallone. „Mógłbym żyć dziesięcioma życiami, a i tak pozostanę Rockym. Ale może tak miało być. Może do tego się urodziłem”.Zaczął nosić na szyi złoty łańcuch. Przymocowano do niego, ozdobione pojedynczym diamentem, malutkie rękawice bokserskie”. [s. 53]
Losy wielkich kina akcji: Arnolda, Jean Claude, Dolpha, Bruce’a, Sylwestra. Chucka i Jackiego śledzimy prawie od kołyski każdego z nich. Prawie, bo takiemu Lundgrenowi autor poświęca nieco mniej miejsca, ale za to rzuca ciekawymi smaczkami dotyczącymi życia prywatnego tego aktora.
Widzimy ich samych, ich w filmach, mówiących o tym, co czuli, kiedy grali, poznajemy ich podejście do świata, ich wady, kompleksy, zafiksowania. Czytamy to, co o nich myślano i o nich pisano. Wchodzimy z butami, z wykopem, w lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte i jest to ciekawe doświadczenie, bez dwóch zdań.
„Van Damme wchodził do restauracji. Menahem Golan z nie wychodził. Jak zwykle ten pierwszy myślał prędko i równie prędko podejmował decyzje. Jego prawa noga wystrzeliła do góry z błyskawiczną prędkością, zawinęła łuk i spoczęła pięć centymetrów nad głową szefa Cannona. „Jean-Claude Van Damme”, przypomniał zaskoczonemu producentowi. „Gość od karate”. Cannon powiedział, żeby następnego dnia zadzwonił do jego biura”. [s.123]
„Bohaterowie ostatniej akcji. Tryumfy, klęski i konflikty hollywoodzkich królów rozwałki” to swoista wiwisekcja trendu/trendów, które przyczyniły się do powstania świata, w którym żyjemy: podzielonego, wypełnionego bombastyczną retoryką, żywiącego się kliszami i uprzedzeniami. Nie zrozumcie mnie źle! WTEDY kochałam to kino. Dziś widzę, że stworzyło klika potworów.
Jednak prawdę mówiąc, co komu winna książka, opisująca czasy i zjawiska? No nic. No właśnie!
Dlatego jeśli macie 40 lat lub więcej - książka będzie dla was przyjemnym powrotem do przeszłości, jeśli jesteście młodsi - będzie oknem do w pełni maczystowskiego Hollywood i do filmów, których w większości nie da się już oglądać (no dobrze, może i są wyjątki, ale umówmy się - niewiele. Rocky, jestem z Tobą)
De Semlyen zrobił kawał dobrej roboty - zebrał dane z niezliczonych wywiadów, recenzji, w wspomnień i zapisków i dał czytelnikom do ręki książkę, którą czyta się szybko i przyjemnie. Nikt sobie na tej pozycji mózgu nie zwichnie, to pewne.
I tu muszę się podzielić pewną rzeczą: otóż jestem człowiekiem przypisów. Lubię je. Dużo mi dają, często prowadzą mnie do kolejnej lektury. Przyzwyczaiłam się do małych cyfr przy cytatach, ale u de Semlyena nie ma ani cyferek, ani cytatów. Ale spokojnie, jeśli koniecznie chcecie wiedzieć skąd autor wytrzasnął tę konkretną anegdotę, to sprawdzacie, na której stronie znajduje się tropiony fragment informacji, a następnie idziecie na koniec książki i szukacie odnośników doczepionych do tejże strony. Że może być kilka na jednej stronicy? Cóż, nikt nie obiecywał Ci czytelniczko, że życie jest usłane różami. Ciesz się, że nie musisz przepalać rany prochem strzelniczym, albo dawać sobie wyrywać garściami włosy z klaty.
Oczywiście żartuję, ale tylko troszkę. Pewnie, że książka wygląda seksowniej bez klasycznych przypisów, ale przy tak gęstej faktograficznie i anegdotycznie pozycji pewnie podjęłabym inną decyzję. Dobrze, że ja książek nie wydaję.
Co jeszcze mogę wam powiedzieć o „Bohaterach ostatniej akcji”? Że ta książka bardzo przypomina filmy i bohaterów, których opisuje. Pod jakim względem? Wiecie, patos tej książki trudny do zniesienia, taki bombastyczny, amerykański, in your face. Nie da się ukryć - strasznie mnie to irytuje. Ale na szczęście w książce jest ironia, która ten patos łagodzi i sprawia, że całość jest więcej niż strawna.
„Norris pozostawał niewzruszony krytyką inteligencji ze Wschodniego Wybrzeża. „Mówiąc najdelikatniej, moje aktorstwo było okropne”, przyznaje radośnie. Ale za to jego filmy chwytały panujące w kraju nastroje, odmalowując zagrożenia wynikające z podejmowanych zza granicy prób skorumpowania niewinnych Amerykanów. Stał się swoistym wzorem do naśladowania dla dzieci w całych Stanach, które nie miały szans wyrosnąć na Bruce’a Lee, ale mogły wyobrazić siebie jako Chucka Norrisa. Oraz wydać dziewiętnaście dziewięćdziesiąt pięć na parę Jeansów Akcji Chucka Norrisa („Te wyjątkowe jeansy, które noszę podczas scen akcji są teraz w zasięgu waszych rąk”)”. [s.71]
Ostatnio chwaliłam Wydawnictwo Openbeta za staranność redaktorską. No niestety, coś się stało i w przypadku książki de Semlyena jakość redakcji nie jest tak dobra. Siada interpunkcja, widziałam kilka sierot korektorskich i coś, co mnie zirytowało. Bo wiecie, mnie wkurzają detale. Jeden taki rzucił mi się w oczy. Można sprawdzić: na dole s. 130 Reagan nazwany jest czternastym prezydentem USA. No raczej czterdziesty. Pomyłka niewyłapana, a szkoda, bo może takich upierdliwców jak ja jest więcej?
Nieważne, ważne, że to książka do poczytania pod kocem. Do powspominania i pośmiania się z tego, co było.