„To, co nie nasze” autorstwa Soni Rosy było moją pierwszą stycznością z twórczością tej pisarki oraz jest to historia, której na bank na długo nie pozbędę się z mojej pamięci. Czemu? Autorka na samym końcu zaserwowała mi taki plot twist, po którym musiałam zbierać szczękę z podłogi!
Dwa małżeństwa, które poznają się w sieci, łączy podobna tragedia – Amelia, córka Darii i Wojciecha zaginęła kilka lat wcześniej, podczas szkolnej wycieczki do Trójmiasta. Natomiast Iga, jedynaczka Izabeli i Roberta przepadła w ciepły wrześniowy dzień, w drodze do koleżanki, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu…
Ich przypadkowa znajomość, szybko przemienia się w sympatię, ale czas pokaże, że wpuszczenie do swojego życia zupełnie obcych ludzi nie wszystkim wyjdzie na dobre. Kiedy Izabela niespodziewanie odchodzi od Roberta i wiąże się z Wojciechem, życie Darii wali się w gruzy. Ale to dopiero początek koszmaru…
Jaką zemstę zaplanuje dla rywalki Daria? I czy Izabela znajdzie szczęście u boku mężczyzny, którego odbiła innej kobiecie?
Przyznam, że początek tej historii zdecydowanie zalicza się do tych niewinnych - autorka pozwala nam na spokojnie towarzyszyć obu parom, których łączy zaginięcie ich dziecka, jednak kiedy dochodzi do romansu pomiędzy Izabelą a Wojciechem, a Daria dowiaduje się o zdradzie... No właśnie, wtedy zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki! To właśnie w tym momencie budowane przez Rosę sielankowe życie bohaterów zaczyna się walić jak domek z kart, a akcja zdecydowanie przyspiesza.
Całą historię poznajemy z perspektywy Darii, Izabeli oraz... kogoś jeszcze. Oczywiście nie zepsuje Wam zabawy i nie powiem, kto jeszcze odegra tutaj kluczową rolę. Powiem tylko tyle: ostatnie sto stron, (kiedy to w fabule pojawia się nowa osoba) zaczyna się prawdziwy rollercoaster emocji, a Wy zaczniecie tracić grunt pod nogami. Słowo, przez większość książki byłam święcie przekonana, że już wszystko wiem, a Rosa niczym mnie już nie zaskoczy, jednak nagle nastąpił taki zwrot akcji, który sprawił, że sama już nie wiedziałam, na co mam się przygotować.
Jeśli chodzi o zakończenie, to powiem jedno: cudo. Na początku nie potrafiłam pojąć, co takiego się wydarzyło, jednak kiedy emocje opadły i zaczęłam raz jeszcze analizować ostatnie rozdziały, zrozumiałam, kto tak naprawdę rozdawał karty w tej historii. Za ten finał autorce należą się owacje na stojąco.
Czy książkę polecam? Tak, Sonia Rosa pokazała nam, że nie warto jest zadzierać ze zranioną kobietą, a najlepiej jest całkowicie zejść jej z oczu. Autorska stworzyła świetne postacie kobiece, których poczynania z jednej strony niezmiernie mnie irytowały, a jednak z drugiej przyprawiły mnie o gęsią skórkę...