Jak tylko zobaczyłam okładkę książki „Łagodny księżyc nad Usambara” uznałam, że żadna inna lektura nie może teraz lepiej wpasować się w klimat gorącego lata tak bardzo, jak właśnie ta. Rozochocona tym pierwszym pozytywnym bodźcem, musiałam zatopić się w jej treść koniecznie! I co? I klops.
Nie znałam wcześniej autorki i jej stylu. Pewnie gdybym sięgnęła po jej wcześniejsze dzieła z Kilimandżaro w roli głównej, mogłabym bardziej wejść w buty Charlotte. Widziałam, że mnóstwo czytelników było zauroczonych jej bestsellerową sagą, ale bądźmy szczerzy: są gusta i guściki, a w moje to nie trafiło tak jak bym chciała. Dlaczego? Już mówię.
Książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza jeszcze przed długą wyprawą, zaś kolejna już w trakcie przygód po Afryce. Zarówno jedna i druga wlecze się jak ślimak bez większej akcji i dynamiki doprowadzając do niejednego ziewnięcia. Nie lubię też „przeskoków” w czasie, bo zastanawiam się zawsze co działo się wtedy z bohaterami. Mam na myśli to, że wszystko zaczyna się w maju 1906 roku, następuje przeskok do października, ażeby następny przeskok w części drugiej od razu zaczął się od marca 1907 i tak sobie kilka miesięcy znowu ominąć, rzucić jakimś bez większego znaczenia i wylądować dopiero w styczniu 1908 roku. Jakby bohaterowie w tych pomijanych miesiącach, wpadali w sen zimowy i byli wykluczeni z jakichkolwiek aktywności. Nie lubię takich zabiegów i nigdy nie polubię.
Co do bohaterów… No cóż. Charlotte ma wielkie pragnienie wrócić do Afryki, do korzeni. Jej ukochany George początkowo tego nie rozumie, bo nie jest stworzony do życia na plantacji, ale starają się dojść do jakiegoś porozumienia. Zaistniałe okoliczności sprawiają, że ruszają jednak w drogę ku nowej i niepewnej przyszłości… Charlotte i George pałają do siebie wielką miłością, on traktuje jej córkę Elisabeth jak własną i wspólnie przechodzą przez wiele trudnych doświadczeń, które decydują o ich relacji, zaangażowaniu i przede wszystkim miłości… ale to wszystko według mnie jest mało emocjonujące i bez ikry. Średnio wzbudzają sympatię, nie wspominając o córeczce Charlotte, która wydaje się okropnie rozkapryszona, narzekająca, jęcząca i w zasadzie bezczelna. Taaak, uwierzcie. Jakie dziecko rzuci do ciężarnej matki tekst, że przez głupiego brata mogło być jej słabo?
Oj słabo, mi słabo...
Pierwsza część jest dość krótka, ale nudna jak flaki z olejem. Miałam nadzieję, że w drugiej coś bardziej się rozkręci kiedy w końcu wędrowcy ruszą w tę długą podróż. Też ciągnęła się ta wyprawa kosmicznie, ale była chociaż przepełniona zachwytami nad krajobrazem, porównywanego do samego raju. I ten zachwyt udzielił się mi również jako czytelniczce. Za to plus.
Pomimo wspólnej wyprawy, rozłąka pary stała się dla nich i tak nieunikniona. Była dla nich wielką próbą w momencie, gdy George udał się na długą wyprawę do Rwandy, która początkowo wydawała się dla niego czymś niesamowicie wspaniałym. Charlotte postanowiła cieszyć się jego zawodowym rozwojem, dzielnie znosząc tęsknotę i tym bardziej szukając sobie nowego zajęcia. Zaangażowała się w rozwój plantacji czekając na listy od ukochanego… aż stało się nieszczęście.
I byłoby bardzo ekscytująco, interesująco i ciekawie, bo w końcu coś zaczęło się dziać emocjonującego… gdyby nie było tak… nijako. Otóż Charlotte dowiedziała się bardzo dziwnym zbiegiem okoliczności, że George trafił do szpitala i wyobraźcie sobie, że równie szybko go odnalazła i polał się lukier. Wszystko tutaj zaleciało bajką, gdy na końcu zgodnie stwierdzają, że ona nie potrzebuje plantacji, a on nie chce już żadnych wypraw. Nigdy więcej. Aha. No też tak można. To ciekawe w sumie co teraz, jak nigdy więcej? Świetny koniec... Hmm...
Jest to lekkie czytadło na lato, ale jak dla mnie bez żadnej większej wartości. Jeśli komuś wcześniej podobał się styl autorki i jej saga, to na pewno i tym razem będzie wielka gratka i przyjemność dla takich, trzymać w rękach tę książkę. Ja osobiście fanką jednak nie zostanę.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.