„Teraz jestem zmuszony do życia w teraźniejszości., a w teraźniejszości jestem martwy. Bo (…), człowiek jest pełen sprzeczności (…). Ktoś taki, kto żyje wspomnieniami, żyje przeszłością. Ale (…) on żyje też nadzieją, czyli przyszłością. W tym układzie nie ma miejsca na teraźniejszość. A przecież ona istnieje.”
Górnolotne? Pewnie tak, ale nie umniejsza to faktu, że ta powieść...
Ale po kolei.
Chciałam zacząć miło, spolegliwie, wręcz anielsko, bo Pawlik pisze o Bogu, ale ...nie mogę. Byłoby to z mojej strony nieuczciwe i poniekąd kłamliwe, a a chcę pisać szczerze i prawdziwie.
Te dziwne opowiadania to zbiory chaotycznych monologów i dialogów bohaterów przemieszanych z boskością. Jak to rozumieć? To bełkot słów ludzi, którzy niby żyją, ale nie do końca, niby są dorośli, a jednak dziecinnie tchórzliwi. Niby świadomi, a jednak totalnie głupi. Autor posłużył się zgrabnym, acz znanym wszem trikiem literackim – grą kontrastów, chcąc czytelnikom ukazać dysonans między duszą, a ciałem. Wrzucił swoich bohaterów w psychologiczny rollercoaster, który – co każdy wie – prędzej, czy później musi skończyć się tragedią. Jest alkohol, są nieudane związki i częste bełkoty pijaka do samego siebie, jest lustro, które łapie to, czego człowiek nie chce widzieć ani oglądać. Wszystko oscyluje na progu depresji i samozagłady, stoi na progu autodestrukcji. I nagle antidotum podsuwa nam Bóg. Bóg-lekarz, Bóg-myśliciel, Bóg-wróg, a nawet Bóg-kumpel do piwa. W opowiadaniach ludzie czy to na trzeźwo, czy w stanie upojenia alkoholem, filozofują o życiu, o raju, czy choćby o Szatanie, który czasem jawi im się jako dobro. Przyglądając się temu z perspektywy czytelniczej odbieram to jako kpinę. Dosłownie. Bywalec pubu siedzący samotnie przy kuflu piwa nie zastanawia się przecież nad religią, wybawieniem lub życiem wiecznym. Mąż odsunięty od zony i syna nie analizuje pisma świętego ani nie szuka pociechy doczesności w starych pamiętnikach.
W opowiadaniach Pawlika niemal wszystko mnie razi. I nie boję się mojej krytyki. Zajmuję tak stanowcze stanowisko, bo sama zajmuję się pisaniem (opowiadań w głównej mierze) i chcę tu głośno zaakcentować – pisanie nie na tym polega. U Pawlika nastąpił przerost treści nad pomysłem. I, według mnie, problem tkwi albo w postaciach, albo w celu, jaki przyświecał autorowi. Jeśli chcieć zostawić je w takich formach, to należałoby popracować nad całością. Od początku, strona po stronie. Należałoby ponownie przepracować tekst, postaci i ich „głowy” i tym samym sprawić by „Bez nici Ariadny” stała się nie tyle „zjadliwa” czytelniczo, ile akceptowana przez potencjalnych zainteresowanych.
Przyznaję, ta książka jest mądra. Jest przepracowana, ale nie da się jej czytać. Fragmentarycznie – tak, ale całościowo staje się zaczątkiem zgagi. A chyba nie o to autorowi chodziło.