Są takie historie, które bardziej nadają się na opowiadanie, niż pełnowymiarową powieść. Weźmy chociażby Stephena Kinga i jego
Cujo, albo
Dziewczynę, która kochała Toma Gordona. W krótkich formach, może i te opowieści byłyby zjadliwe, a tak... Dokładnie ta sama myśl towarzyszyła mi podczas lektury debiutanckiej powieści Laure Van Rensburg
Nikt, tylko my.
Jest zima, para zakochanych w sobie ludzi przyjeżdża do domu w lesie. Nie jest to jednak chatka, jaką znamy z
Milczenia lasu Kimi Cunningham Grant czy
Splątanych Łukasza Szustera. Tutaj mamy wypasioną chawirę, nowoczesną, piętrową i pełną udogodnień. Ellie i Steven wynajęli ją na kilka dni, aby spędzić romantyczny weekend tylko we dwoje, z dala od cywilizacji i innych ludzi. On jest profesorem stojącym u progu awansu, ona jest od niego o prawie dwie dekady młodsza. Brzmi jak początek kiepskiego romansu, prawda? Faktycznie, może to sugerować i powyższy opis, i pierwsze rozdziały powieści, ale romantyczne chwile szybko się kończą. Kończą, w momencie, gdy Steven traci przytomność i budzi się przywiązany do wózka inwalidzkiego. Nad nim stoi Ellie, która poznała wszystkie jego brudne tajemnice. Teraz nadszedł czas rozliczenia i zemsty...
Laure Van Rensburg napisała
Nikt, tylko my, pod wpływem własnych przeżyć związanych z molestowaniem. Nie są to bynajmniej wspomnienia, ale... no, jakaś tam inspiracja na pewno była. Odniosłem jednak wrażenie, że temat molestowania i wykorzystywania naiwności młodych kobiet, czy wręcz dziewcząt przez starych zboków, został tu potraktowany płycej, niż by zabrał się za to Remigiusz Mróz. Van Rensburg nie zdołała ubrać w słowa dramatu kobiet, mimo iż ten dramat swego czasu dotknął ją osobiście. Czytając tę książkę nie poczułem ani współczucia dla głównej bohaterki, ani nawet nie specjalnie jej kibicowałem. I bynajmniej nie wynikało to z mojego braku empatii. Akurat pokłady empatii mam całkiem spore. Uważam, że Autorka nie poradziła sobie nie tylko z tematem jakiego się podjęła, ale również z postaciami. Para głównych bohaterów jest bezbarwna i nijaka. Zarówno Steven, jak i Ellie zaczęli drażnić mnie już od samego początku. On - nadęty profesorek, typowy snob, któremu na "dzień dobry" ma się ochotę obić gębę, ona - banalna i do bólu przeciętna, oboje - bez ciekawej historii, bez choćby zalążka złożoności. Bohaterowie wprost idealni, do jakiegoś taniego romansidła, ale przecież po thrillerze psychologicznym spodziewamy się czegoś więcej, prawda? Thriller psychologicznym, no do cholery, powinien opierać się na złożonych, skomplikowanych i niejednoznacznych postaciach, a czytelnik powinien je poznać najdokładniej jak to tylko możliwe, wczuć się w ich losy, pokochać, znienawidzić, albo poczuć rozdarcie między jednym a drugim. Tu tego nie znalazłem, a jedyne co czułem, to OBOJĘTNOŚĆ.
OK, w porządku, więc może Wydawca trochę przesadził nazywając powieść
Nikt, tylko my thrillerem psychologicznym? Może jest to chociaż przyzwoity klasyczny thriller? No nie, nie jest. Serio, chciałbym napisać, że jest inaczej; że ta opowieść mrozi krew w żyłach, trzyma za gardło, czy za jakąkolwiek inną część ciała i nie można się od niej oderwać. Ale nie, tak dobrze nie ma. Tutaj tak mocno wieje nudą, że można się przeziębić. Główną sceną akcji jest dom w lesie i jego okolice. To tutaj wszystko się dzieje, w inne miejsca wpadamy tylko na chwilę przy okazji retrospekcji i wspomnień głównej bohaterki. A zatem mamy niewielką przestrzeń, co sprawiło, że książka ma kameralny, wręcz teatralny klimat, co samo w sobie ma ogromny potencjał. Niestety, Laure Van Rensburg nie potrafiła go wykorzystać. Nie wiem, być może brak doświadczenia sprawił, że Autorka i tu poległa. Podobno wcześniej publikowała opowiadania i tak sobie myślę, że gdyby poprawić bohaterów i z tych 350 stron, zrobić 50-stronicową krótkometrażówkę, może ta opowieść byłaby zjadliwa. Tymczasem dostałem powieść - skądinąd nie taką znowu długą, prawda? - która strasznie mnie nużyła i sprawiła, że zacząłem myśleć o tym, jak bardzo marnuję na nią energię próbując - zresztą na próżno - znaleźć w niej jakiś głębszy przekaz czy morał.
Nikt, tylko my to, w mojej ocenie, książka pieruńsko słaba, ale samej Autorki nie przekreślałbym zupełnie. Jeśli chodzi o język, to nie ma tragedii, stylistycznie jest całkiem przyzwoicie napisana. Być może kiedyś, w przyszłości Laure Van Rensburg jeszcze nas miło zaskoczy, ale to nie jest ten moment. Jeszcze nie teraz. Po
Nikt, tylko my pozostał mi tylko i wyłącznie cierpki i gorzki smak straconego czasu. A szkoda, bo nic nie zapowiadało lektury aż tak słabej. Ale - jak to mówią - c'est
la vie i trzeba jechać dalej.
© by
MROCZNE STRONY | 2022