Po przeczytaniu „Niewidzialnego życia Addie LaRue” byłam sceptycznie nastawiona do pozostałych książek autorki. We wspomnianej historii czegoś mi zabrakło. Wydawało mi się, że coś, co miało szansę być genialnym i niespotykanym zostało spłycone do rozterek miłosnych bohaterki.
Dlatego też sięgając po „Gallanta”, nie wiedziałam czego się spodziewać. Okazało się jednak, że to historia, która totalnie mnie pochłonęła.
Olivia większość swojego życia spędza w szkole dla dziewcząt, gdzie nie czuje się akceptowana. Przez to, że jest niemową, nie może nawiązać przyjaźni z innymi dziewczętami. Staje się wyrzutkiem, a jej jedyną pociechą jest pamiętnik matki, którego treść poznała na pamięć.
Kiedy dziewczyna kończy czternaście lat, do sierocińca dociera list, w którym nieznany jej wuj zaprasza ją do powrotu do domu, do Gallanta.
Na miejscu okazuje się jednak, że nikt na nią nie czeka, wuj nie żyje, a kuzyn wydaje się zły na jej przyjazd. Dziewczyna mimo wszystko zostaje w posiadłości, bo po raz pierwszy czuje się gdzieś, jak w domu.
Gallant kryje w sobie jednak wiele tajemnic. Jest tam niebezpiecznie i wydaje się, że za historią rodziny kryje się jakiś mroczny sekret.
Co kryje się po drugiej stronie muru otaczającego posiadłość?
Kim są martwiaki? I dlaczego tylko Olivia je widzi?
Dlaczego w ogrodzie wyrastają szare pnącza, które wciąż trzeba usuwać?
Jaką rolę odgrywa rodzina Priorów i kim był ojciec Olivii?
Zaintrygowani? Mam nadzieję, że tak!
Niektóre wątki zawarte w książce przypominały mi bardzo te znane z innych powieści... możliwe, że to tylko wynik mojej nadinterpretacji, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś mi przypominają.
Motyw przyjazdu do wuja, nawiązywanie relacji z dziwnym kuzynem i pielęgnowanie róż bardzo przypominało mi „Tajemniczy ogród”. Nie ukrywam, że właśnie posiadłość z ekranizacji tej historii wyobrażałam sobie, czytając „Gallanta”.
Wyrywanie szarych pnączy, które w jakiś sposób były niebezpieczne dla ogrodu, przywodziły na myśl sadzonki baobabów, które Mały Książę wciąż wyrywał, aby zadbać o swoją planetę. Obie rośliny stanowiły niebezpieczeństwo dla bohaterów.
Motyw drugiego, alternatywnego i mrocznego świata był niczym Londyn pod z „Nigdziebądź” Neila Gaimana lub kraina cieni, kryjąca w sobie różne niebezpieczeństwa, do której przeniosła się Koralina.
Cała historia miała w sobie coś „gaimanowskiego”, a jako że to jeden z moich ulubionych autorów, bardzo mi to odpowiadało.
Powieść osnuta mrokiem, wyjątkowa bohaterka i tajemnica rodzinna — wszystko to złożyło się na wspaniałą opowieść.
Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to zakończenie. Nie to, że było złe!
Myślę jednak, że można było z niego wycisnąć trochę więcej. Rozwinąć je, poświęcić trochę więcej czasu na domknięcie niektórych wątków. Nie umniejsza to jednak całości powieści.
Szczerze zastanawiam się, dlaczego spotkałam się głównie z dość niskimi ocenami tej książki. Mnie spodobała się bardzo!
Przekonałam się po raz kolejny, że mój gust czytelniczy różni się od tych, na których opinie trafiam, więc przestałam się nimi przejmować. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że każdą historię, która nas zainteresuje, warto poznać, nie zważając na opinie innych.
Nie mogę doczekać się sięgnięcia po inne książki autorki, doceniam jej niesamowitą wyobraźnię i sposób, w jaki tworzy swoich bohaterów.
Przeczytaliście już „Gallanta”? A może znacie inne powieści V.A. Schwabb?