Cholera, dlaczego dopiero teraz trafiłam na twórczość autorki? Wciąż zbieram szczękę z podłogi. Łapałam się w trakcie lektury na tym, że taką perełkę stworzyła nasza rodzima autorka. Poziom? Światowy. Nawet nie żartuję. Ogólnie jestem zakochana w piórze Ludki Skrzydlewskiej. Nie wiem, gdzie ta dziewczyna się przede mną chowała, ale dosłownie na dwa-trzy wieczory dała mi taką samą ekscytację, za jaką tęskniłam i jakiej zawsze poszukuje wśród pisanych historii.
Z początku widząc objętość tej książki, zaczęłam się zastanawiać między dwoma sprawami.
A) Będzie to coś tak dobrego, że niepostrzeżenie skończę i będę jęczeć przez przyszły tydzień do moich domowników, jakim prawem ta historia mogła tak s z y b k o się skończyć (bo przecież prawie sześćset stron to mało, nie?).
B) Ewentualnie powieść okaże się trudnym orzechem do zgryzienia, a strony mozolnie będą lecieć jak ostatnia godzina w pracy.
Z tej dwójki, ku mojej ogromniej uciesze, padło na pierwszą opcję.
Jestem zakochana w opisach kreowanych przez autorkę, jestem zakochana w postaciach, jestem zakochana w wydarzeniach, plot twistach. Niesamowicie rzetelnym research’u, jaki autorka musiała zrobić, bo życie w korporacji, intrygi czy niektóre wydarzenia brzmiały, jak żywcem wyjęte z codzienności. Po godzinach okazało się diamentem wśród wydobywanych kamieni w jednej z jaskiń, białym krukiem wśród tegorocznych romansów, dosłownie złotym Graalem.
„- No co ty! Przecież laski do mnie lecą jak ćmy do światła. – Logan dumnie wypiął pierś, na co przewróciłam oczami. – Tylko brakuje mi jakiejś traumatycznej przeszłości, żeby mogły mnie pocieszać. Że też nie mogłem we wczesnej młodości wpaść w alkoholizm jak Harry Hole czy coś.
- Kretyn – zawyrokowałam. Mama posłała mi oburzone spojrzenie.
- Indy! Nie przezywaj brata!
- Przecież mam rację – odparłam ze zdziwieniem, na co już się nie odezwała, tylko zasznurowała usta. – Tylko Logan może wpaść na pomysł, żeby tęsknić za mroczną przeszłością, bo laski na to lecą. Najlepiej od razu urwij sobie nogę, jełopie, nad kaleką też będą się rozczulać!
- Uważaj, żebym ja ci czegoś nie urwał!”
Bohaterowie nakreśleni przez autorkę są nietuzinkowi, kompletnie różni, wręcz unikatowi. Powiem tak, pierwszy raz od dawna się zdarzyło, że dosłownie nikt mnie nie irytował. Nawet postawione postacie, które teoretycznie powinny powodować szybszą siwiznę włosa na głowie, okazywali się tak oryginalni, tak pasujący i tak potrzebni, że byłabym chyba wariatką, gdybym miała mieć jakikolwiek zarzut. Indiana, główna bohaterka, mimo że skończyła dwa kierunki i okazała się niesamowicie ambitną dziewczyną, nie przeobraziła się w nadętą korporacyjną modliszkę. Wręcz przeciwnie. Aż chciałoby się mieć taką Indy przy sobie, jako przyjaciółkę.
„- Niech łączy ich z Vincentem. Zmrozi ich samym milczeniem w słuchawkę.”
Jednak prócz samej bohaterki, mamy także dwóch braci. Krew to chyba było jedno z, niewielu, co ich łączyło. Ryan z Vincentem są jak ogień i woda, jak ying i yang. Jak chodzące, przeczące sobie antonimy. Z jednej strony mamy szefa Indiany, Ryana, który jest idealnym przedstawicielem gatunku czarujących playboyów. I wierzcie mi, mimo początkowych awersji, jakie wchodzą do głowy przy takim przedstawieniu postaci, Ryana wręcz się uwielbia. Z takim szefem nigdy nie jest nudno, to jest pewne!
„Vincent nie tylko mówił, ale też pytał? Chyba chciał mnie zagadać na śmierć.”
Jest też drugi brat, ten starszy. Cóż to za kreacja! Ludka stworzyła tego mężczyznę w tak fascynujący sposób, że z każdą kartą powieści, odkrywając coraz więcej z siebie, wkradał się ukradkiem wprost w moje serce, powodując czytelnicze migotanie! Co nie zmienia faktu, że wszystkie postacie są unikalne i nadają całej historii klimat nie do podrobienia.
Ludka Skrzydlewska po mistrzowsku operuje piórem, tworząc pochłaniające czytelnika w całości opisy, które niczym ręka najlepszego malarza, tworzą ruszające się obrazy w głowie. Było ich całkiem sporo, ale dla mnie to wielki atut. Jeżeli są wykwitnie poprowadzone, stają się jak prezenty. Ich nigdy za mało, pamiętajcie. Całość doprawiła świetnym poczuciem humoru (cholera, nie zliczę ile razy śmiałam się w głos, zaznaczając sobie cięte riposty na poprawę dnia!). Przepadam, kiedy w historii rzuca się na tacę niemożliwie wysmakowany ironicznie-sarkastyczny humor. (Mniam, mniam!). Intryga i tajemnica? Mimo tego, że mamy do czynienia bardziej z romansem, rozwikłania tej zagadki nie dało się przewidzieć ot tak. Nieskromnie przyznam, że mi nie udało się zgadnąć, kto stoi za tym wszystkim, więc jest naprawdę dobrze! I och, zapomniałabym. Gdzieś w połowie książki Ludka Skrzydlewska bombarduje nam romansem z prawdziwego zdarzenia, który śledzimy wręcz z rozmarzeniem i rozanielonym wzrokiem. Ach, cóż to za historia!
„Na pewno zapytam, jak długo chodziłeś w pieluchach – mruknęłam, ale Ryan dosłyszał.
- Lepiej zapytaj, ile dziewczyn poderwałem w podstawówce. – Mrugnął do mnie. –To ci da lepszy pogląd na to, kim jestem.”
Po godzinach jest istną perełką. Dla autorki należą się wielkie pokłony, bo wykorzystując puste, często spotykane szablony romansu biurowego, stworzyła historię, od której czytelnik nie jest w stanie się oderwać. Gdyby Po godzinach było filmem bądź serialem, górowałoby w TOP'ce Netflixa na światowym rankingu, zajmując zasłużone pierwsze miejsce. I wierzcie mi, nie przez tydzień.