''Nigdy nie opuszcza się swego domu. Zabiera się go ze sobą. Straszne, lecz prawdziwe''
Ależ koszmarna rodzinka z tych White'ów. Z jednej strony są dziwni, z drugiej, jak się tak głębiej zastanowić, zupełnie tacy sami jak wiele współczesnych rodzin. W czasach kryzysu rodziny i bezpośrednich relacji międzyludzkich typu face to face, nie odbiegają zasadniczo od standardu. Ojciec Alfred, tyran i despota, używający tak wobec żony jak i dzieci przemocy i fizycznej i psychicznej. Przy tym rasista (czyżby nazwisko w tym przypadku zobowiązywało?). Matka, niczym służąca usługująca panu i władcy, a odskoczni szukająca w książkach' które czyta namiętnie i nałogowo, oraz troję ich dzieci.
Obecnie dzieci są już dorosłe: najstarsza córka Shirley, syn Darren i młodszy od niego aż o 15 lat drugi syn Dirk. Alfred jest już stary, ale wciąż pracuje w jednym z dużych parków Londynu jako dozorca. Kiedy go poznajemy, akurat wrzeszczy na czarnoskórą kobietę, która ośmieliła się wejść na trawnik po samolocik swojego synka, który upadł na klomb kwiatów. Właśnie przy okazji tej jakże pokazowej społecznej akcji pada zemdlony na ziemię. Zostaje zabrany karetką do szpitala i wtedy zaczynamy poznawać całą rodzinę White'ów dość dogłębnie. Familia owa spotyka się wokół łóżka chorego Alfreda i mimo że starają się nie natykać na siebie nawzajem, jednak nie bardzo im się to udaje.
Autorka doskonale sportretowała rodzinę która, mimo że nie widuje się latami, przy okazji spotkania nie potrafi wytrzymać w swoim towarzystwie dłużej niż kilka minut. Shirley, dopiero w połowie korytarza w powrotnej drodze z sali szpitalnej ojca uzmysłowiła sobie, że już nie musi się sztucznie uśmiechać. Matka, która najchętniej wygoniłaby wszystkich z sali i została z mężem sama. Przeszkadzają jej dzieci, przeszkadza zbyt wymalowana kobieta na sąsiednim łóżku. Sławny Darren, który przywozi ze sobą trzecią już żonę i zły humor, oraz nieszczęsny, rozedrgany, mocno niezrównoważony, a może nawet zaburzony Dirk, który w jednej chwili bardzo chce by matka była z niego dumna, a zaraz za momencik myśli ''Cóż za beznadziejne imię wybrała dla mnie ta beznadziejna baba''. Oto i cała rodzina White'ów, cała patologia w ich byciu, a raczej nie byciu razem.
Książka jest bardzo ''treściwa'', oprócz historii życia tej rodziny i każdego z osobna jej członków, autorka porusza inne bardzo ważne tematy takie jak homoseksualizm, rasizm, ale też ukazuje obraz kryzysu gospodarczego, kiedy to May rozmyśla, co się stało z ich miłą i przyjemną ulicą, przy której obecnie coraz więcej plajtujących sklepów się zamyka. Warzywniaki, kawiarnie, obuwnicze, nawet apteki. Za to królują ciucholandy, supermarkety, a kolektura totalizatora nawet ''dwukrotnie zwiększyła swoją objętość'', jak konstatuje sarkastycznie May. Ta lektura mnie zasmuciła, chociaż nie znalazłam w niej niczego nowego, niczego co by mnie w jakiś sposób zaskoczyło, jeszcze trochę a ''instytucja rodzina'' będzie całkowitym przeżytkiem, reliktem dawnych lat, kiedy to jeszcze jadano razem obiady przy wspólnym stole i odwiedzano się nie tylko od święta. To dobra książka, jednak czy potrzebna ? Czy ktoś, kto ją przeczyta, zmieni coś w swoim życiu, czy tylko pokiwa nad nią smętnie głową ? W sumie cytat rozpoczynający moją wypowiedź jest doskonałym odzwierciedleniem moich dumań na temat tej lektury. Polecam ku refleksji i przestrodze.