W zamkowym szambie zostają przypadkiem odnalezione ludzkie kości, ich zbadanie powierzone zostaje nadwornemu medykowi. Tak mógłbym zacząć recenzję kolejnej z powieści Mariusza Wollnego o Kacprze Ryxie. Jest jednak parę ale. Zamek nie jest Wawelem a angielska posiadłością Bampton. Akcja zaś dzieje się nie w czasach renesansu a pod koniec czternastego wieku. Medyk zaś nie jest znajdą a synem ubogiego rycerza i nazywa się Hugh z Singleton. I jego przygody poznajemy w powieści „Niespokojne kości” pióra Amerykanina Malvina R. Starra. Ten były nauczyciel historii, miłośnik i znawca średniowiecza, ze specjalnym uwzględnieniem medycyny tamtego okresu po zakończeniu kariery dydaktycznej rozpoczął pisarska.
W swojej debiutanckiej powieści przedstawia nam młodego Hugh , który porzuca zamysł zostanie duchownym i podejmuje, zakończoną powodzeniem, próbę zostanie chirurgiem. Po studiach w Paryżu wraca do Oksfordu, gdzie zbiegiem okoliczności poznaje swojego nowego pracodawcę Lorda Gilberta. Za jego namową przeprowadza się do wspomnianego już prowincjonalnego Bampton. W kilka dni po jego przyjeździe dochodzi do odnalezienia kości. Nic więcej nie powiem, musicie przeczytać sami. Nie powiem by nie psuć wam zabawy, jaką daje, ten osadzony w tamtych realiach rasowy kryminał. Bo „Niespokojne kości” mimo zwodniczej okładki są właśnie kryminałem, z morderstwem, ofiarą, śledztwem i tym wszystkim czego po tym gatunku się spodziewamy. Gdyby zdarzenia przenieść w czasie i przestrzeni, osadzić w Stanach lat czterdziestych, a bohaterowi dać na imię Philip a na nazwisko Marlowe tez wszystko by się zgadzało. Tu po prostu dekoracje są inne i jest pewien drobny smaczek, czyli główny zawód bohatera. Taki zabieg pozwolił autorowi podzielić się swoją fascynacją technikami medycznymi średniowiecznej Europy. W książce znajdziemy, nie mniej intrygujące niż śledztwo, opisy składania kości, operacji, a nawet częściowo sekcji. Drugim ze smaczków jest uwaga jaką autor poświecą opisowi pożywienia. Jako miłośnik rozkoszy stołu z prawdziwą przyjemnością a i z cieknąca ślinka czytałem o rodzajach chleba, przy opisie wieczerzy bożonarodzeniowej poczułem spory głód. Kto by jednak nie poczuł czytając taki oto opis „ostatnie danie, którego tylko skubnąłem składało się z gotowanych jaj, gołębi, tarty z cukinia oraz quiche z rodzynkami i daktylami, a deser stanowił olbrzymi pieróg, po otwarciu którego oczom biesiadników ukazywało się stadko dwudziestu czterech kosów zrobionych z daktyli, miodu i jabłek”. Dodam że dania były cztery a każde składało się z wielu potraw. Opis potrafi doprowadzić do szybszego wydzielania soków żołądkowych.
Oczywiście kulinaria i zabiegi medyczne to tylko część z precyzyjnego opisu świata w którym przyszło żyć bohaterowi. Jednak najpiękniejsze nawet dekoracje nie zdadzą się na nić, jeżeli na scenie zastój. Tu jednak dzieje się aż nadto. Akcja meandruje, prowadzi w ślepe zaułki, z których bohater musi się rakiem wycofywać i naprawiać własne błędy. Czasami trafia się, ukryty pod dialogiem, passus pełen rozważań poświęconych każe za zbrodnię która dobry człowiek popełnia na złym. Nie ma tych tyrad jednak na tyle dużo by spowalniały pędzącą fabułę.
Recenzja była by niepełna, gdybym nie zauważył znakomitej pracy Andrzeja Appela. Dawno nie czytałem tak dobrze przetłumaczonej powieści z elementami historycznymi, z taka ilością rzetelnych przypisów a równocześnie utrzymującej ciepły klimat, co w wypadku dość mrocznego kryminału nie jest łatwe.
Czyta się to lekko i z prawdziwa przyjemnością. 300 stron niknie w dwa wieczory albo w weekendowe leniwe popołudnie, jak w moim wypadku.