Powiedzmy sobie szczerze, okładka jest mierna, krzykliwa, stylizowana na „wylepiankę” z jakichś dziwnych wycinków. Z tyłu książka ktoś silił się na zabawno-mroczne opisy potencjalnie niebezpiecznych narzędzi. Do tego niezbyt popularni autorzy „młodego pokolenia”. Ale czytałem jednak książki Jakuba Małeckiego, a duet Cichowlas, Rostocki jest stawiany tuż obok Małeckiego. To wystarczający bodziec, żeby chwycić za książkę.
Zawartość tego tygielka opowiadań
Zaczyna się od małej miniaturki literackiej, trochę nieśmiało, tak jakby to było wprowadzenie do właściwej treści, w właściwą atmosferę. Jest tak lekkie, że nie pamięta się nawet tytułu. Ale potem jest już od razu świetnie. Najpierw „Bal w Blankenese”, niby sztampowa produkcja, ale czyta się świetnie. Czuć ten toporny, nawet klasyczny klimat horroru i wcale nie wieje nudą. Dalej jest podobnie albo lepiej. Łącznie 15 opowiadań, a z tych, które najbardziej zapadają w pamięć, warto wymienić co najmniej kilka.
„Armageddon twenty/twelve” może nie jest oryginalny, bo jakoś powielał schematy znane mi z filmów „Avalon” i „eXistenZ” tak, że praktycznie znałem zakończenie, ale skutecznie zatrzymał moje oczy tuż nad książką do ostatniego zdania. Naprawdę, mam wrażenie, że autor widział oba te filmy i połączył ich najlepsze elementy w tym opowiadaniu.
„Griot” i „Höllewand” to z pozoru dwie podobne historie z krwawą masakrą w roli głównej. Z pozoru, bo każda jest ciekawa, zaskakująca, i dobrze napisana. Czuć trochę Kinga, dużo Mastertona, ale w sposób, który można nazwać pozytywnym i inspirującym. Noo, może czułem lekki niedosyt, jakby autor w pewnym momencie stwierdził: „F*ck, to już tyle stron? Trza to szybko zakończyć”
Dłuższy utwór „Niemoc”, pozornie banalna historia pewnego pisarza, ale ostatecznie porządnie wciąga i nawet potrafi zaskoczyć – porządnie i niejednokrotnie. Zaczyna się nudno, sztampowo, a kończy się niekonwencjonalnie i ciekawie.
Jak łatwo wykalkulować pominąłem prawie dyszkę opowiadań. Głównie z tego powodu, że reszta nie zapada na dłużej w pamięć, są dobre ale wg mnie nie stanowią wizytówki książki. Dobre wypełnienie pomiędzy powyższymi opowiadaniami, nie ustępujące poziomem, ale nie wybijające się ponad średnią. Może jedynym gorszym było „Pobite gary”, które usilnie kojarzyły mi się z panem Douglasem w filmie „Gra” i ten motyw powieliło, nie wykorzystując go w jakiś inny, świeży sposób. Pomijając jednak ten jeden odskok, cała reszta jest świetnie sporządzoną, spójną miksturą horroru i grozy, doskonale oddziałującą na czytelnika.
Praca w duecie
Muszę się przyznać, że po jakiejś połowie książki, zacząłem zwracać uwagę, kto pisze, które opowiadanie. Ciężko to było zauważyć z samej treści opowiadań. Podobny styl, język, warsztat. Wszystko tak jakby pisał to jeden autor, a pewne różnice można by zrzucić na tworzenie w kilku odrębnych okresach. Świetne zgranie i dopasowanie, czy to panowie piszą opowiadania osobno, czy też produkują jakieś razem. Nie wiem na jakiej zasadzie się tak dogadali, ale niczego nie można im zarzucić – może tylko to, że musiałem za każdym razem patrzeć czyje jest dane opowiadanie.
Nie do końca wiem jak mam się odnieść do niebywałej skłonności autorów do korzystania z znanych i mocno wyeksploatowanych szablonów. Co rusz nasuwały mi się skojarzenia z Kingiem, częściej z Mastertonem, a już notorycznie z jakąś produkcją filmową. Niby powielanie, ale najczęściej w dosyć przewrotny i jakiś świeży sposób. Ni to wada, ni to zaleta, ale bardziej to drugie, bo nudą nie wiało.
Jedno mnie tylko dobiło. Jakbym przeczytał więcej razy o Błażejewku czy rozkładzie głównych ulic Poznania, to zacząłbym czymś rzucać po ścianach. Miałem takie wrażenie jakby autorzy znali tylko te dwie miejscowości i nigdzie indziej nie potrafili umieścić akcji opowiadań. No niech już będzie ta Warszawa, Gdańsk czy gdziekolwiek w raczej nikomu bezpośrednio nie znanym Nowym Jorku, a nie po raz kolejny Poznań i te same 3 ulice.
Co z tą okładką?
Na dzień dobry, okładka „Sępów” mnie po prostu wkurzała. Taka niedoróbka, jakby ktoś nie miał weny i nie za bardzo wiedział jak co i z czym. Opisy narzędzi rzeźniczych (?) na tylnej okładce bardziej mnie bawiły niż sugerowały powagę horroru. Przód też jakoś niespójny. Na dzień dobry dwóch autorów-sepów ale zaraz sterta nieproporcjonalnie do nich dużych czaszek – chyba jako konieczne wypełnienie pustki. Do tego krzykliwe kolorki: dużo żółtych elementów i dziwnie zakrwawione rekwizyty.
Po skończonej lekturze już nie wiem jak to miało być. Może zamierzony to był efekt, żeby spotęgować odczucie groteski, a może faktycznie książka miała w wydawnictwie niski priorytet. Jednakowoż, ostatecznie mnie tak nie drażni i pewne elementy (chyba tylko te żółte) są nawet miłe dla oka.
Polecać książki chyba specjalnie nikomu nie muszę. Książka zasługuje na przeczytanie, zarówno jako oderwanie się od klimatów Pilipiuka czy Kinga, jak również jako dobry poszerzacz horyzontów polskiej fantastyki.